piątek, 1 sierpnia 2014

Jedz jabłka - z jarmużem i śliwkami

Od kilku dni kuchnia staje się narzędziem walki politycznej. Do jedzenia jabłek zachęcają wszyscy, od sprzedawców koszyków rowerowych, po wytwórców jabłkowego cydru; blogerzy piekący szarlotki, przygotowujący galaretki, przetwory i jabłkowe torty. A wszystko przez embargo nałożone przez Rosję na polskie owoce. Sytuacja kolorowa nie jest, bo są firmy, które 90% swojej sadowniczej produkcji wysyłały na wschód. Kto zapoczątkował akcję jedzenia jabłek? Nie mam zielonego pojęcia.

Nie podoba mi się włączanie kuchni i jedzenia w walkę, za to podoba mi się wyciąganie pomocnej dłoni w stronę tych, którzy tej pomocy potrzebują. Dlatego akcję #jedzjabłka traktuję jako pomoc polskim sadownikom.

Pierwsze po zimie na polskich straganach jak zwykle pojawiły się antonówki i genewy. Ja wybrałam te małe różowe, o słodko-winnym smaku. Doskonałe do jedzenia ot tak, i do sałatek.



Pierwsza ich porcja trafiła do sałatki z jarmużem. Towarzystwo śliwek i orzechów też im dobrze zrobiło.

Sałatka z jarmużu z jabłkami
5-6 liści umytych jarmużu
2 jakbła odmiany genewa (lub inne)
3 ulubione śliwski
garść, albo dwie orzechów włoskich

sos:
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki miodu - u mnie akacjowy
1 łyżeczka gładkiej musztardy
sól
pieprz


Jarmuż myję, wycinam, główne zgrubiałe włókno, rwę go na mniejsze kawałki. Z jabłek wycinam gniazda nasienne i kroję je na ósemki. Ze śliwek wyjmuję pestkę i kroję je w kostkę. Orzechy lekko szatkuję, można je podprażyć na patelni (ja nie przepadam). Wszystkie składniki sosu dokładnie mieszam i tak przygotowanym sosem zalewam składniki sałatki.


czwartek, 31 lipca 2014

Sałata na lato, na obiad

Sałatę mogę jeść garściami, uwielbiam wszystkie jej rodzaje. Wydaje mi się, że pasuje do wszystkiego. Do delikatnie porwanych listków dodaję i owoce, i warzywa, i mięso, i ryby, oczywiście sery. Można ją mieszać i z ciężkim majonezowym sosem, lżejszym jogurtowym, sosem vinegret, śmietaną z cukrem (jak w dzieciństwie), oliwą z dodatkiem owocowych octów i tysiącem ziół czy samej oliwy.


Lato to jej czas, choć bez problemu można ją kupić przez cały rok. Ale to właśnie o tej porze roku sałata wkracza na śniadaniowe talerze, jest świetnym sposobem na szybki lunch w upalne dni, z dodatkiem ryb, serów czy grillowanego kurczaka z powodzeniem zastępuje obiad. A i na kolacje można zjeść jej miskę.

Moim podstawowym dodatkiem do sałaty jest pomidor, jeśli te dwa składniki są w domu mam co jeść. Wystarczy dodatek oliwy i już.

Dzisiejszy obiad był jednak trochę bardziej wyszukany. Zapraszam na sałatę obiadową.

Sałata z tuńczykiem i awokado
pół główki sałaty lodowej umytej i porwanej na średnie kęsy
puszka tuńczyka w oliwie lub sosie własnym
dwa pomidory
dwa jajka ugotowane na twardo
dojrzałe awokado
2 łyżeczki kaparów
sól
pieprz
oliwa z oliwek

Do dużej salaterki wrzucamy wszystkie składniki. Sałatę porwaną na kęsy, odsączonego z zalewy tuńczyka, pomidory pokrojone w kostkę lub ósemki, jajka pokrojone w promyki, a awokado w kostkę. Posypujemy kaparami i polewamy oliwą. Mieszamy, solimy, pieprzymy i jemy (uwaga, szybko znika).


 

niedziela, 27 lipca 2014

Kurki uciekają, a sierpień tuż tuż

To zdjęcie zakończyło ostatni post. Sierpień za pasem, ale lipcowe kurki jeszcze można znaleźć pod ściółką (lub na straganie). Sposobów na nie są tysiące. Ja najbardziej lubię takie podsmażone i wrzucone do jajecznicy, ale ostatnio okazało się, że sos kurkowy wyśmienity jest do szpinakowych kluseczków.

Zakupy na targu na Namysłowskiej obfitują w letnie skarby. Kurki i szpinak dostałam tam bez problemu.


Szpinakowe gnocchi z sosem kurkowym
Na kluski:
400 gramów oczyszczonego, umytego i zblanszowanego szpinaku
1 szklanka mąki
2 łyżki mąki żytniej
2 łyżki płatków jaglanych
1 jajko
łyżka masła
sól
pieprz

Na sos:
mała cebulka
ząbek czosnku
miseczka oczyszczonych kurek - około 30 dkg
łyżka oliwy
łyżka masła
200 ml śmietanki 30 procent
sól
pieprz
koperek


Do podania:
starty parmezan



Nastawiamy garnek wody, w którym będziemy gotować gnocchi  - dodajemy do niego łyżeczkę soli i łyżkę oliwy. Do przygotowanego pokrojonego szpinaku dodajemy masło o temperaturze pokojowej, mąki i płatki jaglane, jajko, sól i pieprz. Dokładnie mieszamy. Jeśli ciasto jest zbyt rzadkie dodajemy więcej mąki lub płatków. Przygotowujemy foliowy woreczek, do którego przekładamy ciasto. Nożyczkami ucinamy jeden z rogów woreczka, by powstała dziurka o szerokości około 8 mm. Do gotującej się wody wyciskami kluski, każdy odcinając nożyczkami.

Oczyszczone kurki kroimy na takie kawałki jak lubimy. Cebulę i czosnek drobno szatkujemy. W garnku z grubym dnem rozgrzewamy oliwę i masło, dodajemy pokrojoną cebulę i czosnek, następnie kurki. Podsmażamy. Dodajemy śmietanę doprawiamy solą i pieprzem. Możemy dodać koperek, ale nie jest on obowiązkowym składnikiem.

Podajemy gnocchi z sosem, posypujemy startym parmezanem.
Gdy sos się skończy można zjeść gnocchi z masłem i parmezanem.


niedziela, 6 lipca 2014

Po nocy przychodzi dzień, a po zimnie LATO, kwiaty i porzeczki

Wreszcie jest lato. Maj i czerwiec, pierwsze miesiące roku, które sprawiają, że chce się żyć, tym razem były bardzo uszczypliwe. Przez deszcze, szarość i zimno dały mi porządnie w kość.
Dziś, chce mi się krzyczeć: Rety, rety, rety ile tego wszystkiego! gdy wychodzę na poranne sobotnie zakupy na pobliski bazarek. Są jeszcze truskawki, jagody, czereśnie, maliny i bób, pojawiły się już wiśnie, porzeczki we wszystkich kolorach, jest też zielony agrest. Są cukinie w przeróżnych kształtach, młode warzywa, gdzieniegdzie sprzedają kurki. A w mojej głowie stadko pomysłów na potrawy, zmieniające się w potężne stado wraz z każdym mijanym straganem.



Gruntowe ogórki i czosnek spleciony w warkocze pchają w stronę taratora - bułgarskiego klasycznego chłodnika, bób zachęca by zrobić hummus, z nim w roli głównej, cukinia przypomina o warsztatach w Siedlisku i pysznym carpaccio, kurki chętnie wskoczyłyby do sosu ze śmietaną i koperkiem, a czereśnie dyndały bohatersko, jak kolczyki na uszach. Nie umiem robić selekcji, z bazarku wracam obwieszona torbami smakołyków. Jeśli jakiś owoców nie zjemy, zawsze znajdą swoje miejsce w mlecznym koktajlu, owocowej lemoniadzie lub klasycznym kompocie.

Ach - zapomniałabym. Zawsze wracając z targu kupuję kwiaty, które nie zmieściły się w moich balkonowych doniczkach, więc wstawiając w wazon cięte kolorowe główki stwarzam namiastkę ogrodu.

Wczoraj kupiłam wyjątkowo apetyczne kwiaty i porzeczki, które uratowały życie ricotty, którą trzeba było natychmiast zjeść.



Tartaletki z ciasta francuskiego z porzeczkami i malinami
gotowe ciasto francuskie (u mnie z Lidla)
3/4 opakowania ricotty
1 jajko
3 łyżeczki cukru pudru (lub więcej do smaku), dodatkowo cukier puder do posypania tartaletek
1/2 pudełka czerwonych porzeczek
1/2 pudełka malin



Ciasto francuskie wyjmuję z folii, rozwijam. Wycinam z niego 6 kołek o średnicy około 10-12 cm (wycinałam miseczką). Z pozostałego ciasta wycinam paski około 1 cm szerokości i naklejam obwódki na kołach (wyższy rant). Blachę wykładam papierem do pieczenia, układam na nim kółka i wkładam do piekarnika, który włączam i rozgrzewam do 200 stopni. Gdy piekarnik się nagrzewa, a kółka są w środku, obieram porzeczki z ogonków, przygotowuję masę serową. Ricottę mieszam z jajkiem i cukrem. Gdy masa i owoce są gotowe wyciągam podpieczone kółka z piekarnika. Proszę się nie przejmować wybrzuszoną częścią środkową - właśnie na nią nakładam masę serową, a na nią owoce. Wstawiam do piekarnika - temperaturę ustawiam na 180 stopni. Piekę aż ciasto nabierze złotego koloru. Po wyjęciu z piekarnika studzę i podaję oprószone cukrem pudrem.


Kupiłam też inne kwiaty i kurki...  ale o nich następnym razem.




piątek, 20 czerwca 2014

Głosuj na budżet, ale zjedz szybki obiad (agituję)

(aktualny post stricte warszawski, a przepis dla wszystkich)
Już od dziś w Warszawie można głosować na projekty z Budżetu Partycypacyjnego. To bardzo ważne głosowanie i mogą w nim wziąć udział wszyscy mieszkańcy miasta, niezależnie od miejsca zameldowania. Mało tego, głosować mogą także Ci małoletni, a dokładnie w ich imieniu mogą to zrobić opiekunowie prawni.

Mnie oczywiście interesuje Praga Północ. Każdy z nas może oddać swój głos na 5 projektów, a jest w czym wybierać: ścieżki rowerowe, parki dla psów, poprawa estetyki i czystości, promocja czytelnictwa, klub tatów, kółko ornitologiczne, place zabaw, centrum aktywizacji i wiele wiele innych. Wszystkich inicjatyw jest 50, a do wydania mamy 1,2 mln złotych. Te projekty to nasze pomysły - mieszkańców, którym zależy na tej dzielnicy i jej rozwoju, na tym by rosła w siłę, a nie odchodziła w zapomnienie, niszczejąc z roku na rok. Głosowanie jest bardzo proste - nie trzeba się ruszać sprzed komputera - wystarczy kliknąć tu: GŁOSUJ.  Głosować można do 30 czerwca, ale nie zostawiajcie tego na ostatnią chwilę.

Przed lub po wykonaniu patriotycznego obowiązku jakim jest głosowanie, o którym pisałam powyżej, warto sięgnąć po szybki, sycący obiad. Dziś pogoda nie rozpieszcza, a wiatr wiejący na Pradze urywa głowy, więc makaron z sosem jest wyśmienitym rozwiązaniem.


Makaron z sosem pomidorowym i kurczakiem
300 gramów mięsa z kurczaka -  u mnie pierś
10 suszonych pomidorów
10 suszonych na słońcu czarnych oliwek - można zastąpić tymi ze słoika
2-3 gałązki selera naciowego
pomidory w puszce krojone - albo świeże pomidory - 4 duże sztuki
szczypiorek
olej
sól
pieprz
bazylia
paczka makaronu -  u mnie sconcigli

W dużym garnku wstawiam wodę. Gdy się gotuję solę i wrzucam makaron - mój gotował się około 15 minut. W tym czasie myję warzywa, wyjmuję pestki z oliwek, pomidory kroję w kostkę, kurczaka w kawałki wielkości kęsa, selera w niezbyt wąskie plasterki, siekam szczypiorek. Na patelni rozgrzewam olej smażę na nim kurczaka, solę i pieprzę do smaku. Dodaję łodygi selera. Podsmażam kilka minut. Wrzucam suszone pomidory, oliwki i pomidory z puszki. Wszystko razem jeszcze chwilkę podgrzewam, doprawiam solą, pieprzem i bazylią. Gdy makaron jest już ugotowany - odcedzam go, nakładam na talerze, dodaję sos i posypuję szczypiorkiem. Podaję z tartym żółtym serem, a najlepiej z parmezanem.

Czas przygotowania sosu u mnie odpowiadał czasowi gotowania makaronu czyli 15 minut i już!


środa, 18 czerwca 2014

Autobusy i babeczki

Nie jest nowością, że lubię miasto. Jednak chyba nigdy nie napisałam, że lubię miasto przyjazne mieszkańcom, w szczególności tym, którzy codziennie odkrywają je na nowo, spacerują, jeżdżą na rowerach. Nie przepadam za kierowcami, którzy tworzą kilometrowe korki, zajeżdżają drogi, parkują na chodnikach, tarasują przejścia dla pieszych. W dodatku, jak się okazuje, a sprawdziłam to już nie raz, najczęściej taki kierowca przemieszcza się samochodem sam.

Przyznaję, mi czasem brakuje auta, zwłaszcza po to, by rodzinnie wyjechać za miasto czy przywieźć do domu wielokilogramowe zakupy.  Nie wyobrażam sobie codziennej podróży do pracy za kierownicą. Komunikacja miejska w Warszawie daje wiele możliwości, by dojechać w wybrane miejsce. Mówię to z pełną świadomością tego, że wiele osób się ze mną nie zgodzi, a i posypią się gromy z jasnego nieba.

W dodatku podróż tramwajem/autobusem/metrem może być wspaniałą przygodą (wiem, tu antyprzykładów też się znajdzie wiele). Ja chętnie słucham cudzych rozmów, wyrwanych z kontekstu opowieści, podczytuję czyjeś książki i czasopisma, zdarza mi się rozwiązywać w myślach czyjąś krzyżówkę.
Ostatnio pewien pan w autobusie, chyba prawnik, powiadał koledze o pewnej pani, która miała dwóch mężów (nie na raz), a historia dotyczyła sprawy dziedziczenia kamienicy przez jej chyba prawnuki. Pani miała dwa nazwiska, zaś w pokoleniu jej potomków wszystko się już bardzo wymieszało i bardzo trudno dojść kto jest kto...  Nie wiadomo też, co dalej ze spadkiem.W każdym razie największym problemem w tej całej sprawie byli ci dwaj mężowie starowinki. Pan prawnik miał pewien pomysł jak wszystko rozwiązać, ale już o tym nie usłyszałam... wysiadł z autobusu.

Jak nie podsłuchuję współpasażerów lub nie czytam ich książek to sięgam po swoje lektury. Jakiś czas temu jeździłam z "Zapachem truskawek" Anny Włodarczyk. Dziś czas na babeczki inspirowane tą książką.


Babeczki kokosowe z nadzieniem rabarbarowo-jeżynowym  - inspirowane przepisem z "Zapachu truskawek" Anny Włodarczyk

200 g mąki 
200 g wiórek kokosowych
100 g cukru pudru
1/2 łyżeczki soli
1 jajko
200 g masła
słoiczek dżemu rabarbarowego (u mnie świeżo smażony)
słoiczek dżemu jeżynowego
troszkę wody

Mąkę mieszam z wiórkami, cukrem, solą, jajkiem, masłem. Zagniatam jednolite ciasto, które na 15 minut wkładam do zamrażalnika. W tym czasie w rondelku na niewielkiej ilości wodu podgrzewam dżemy rabarbarowy z jeżynowym. Dokładnie jej mieszam. Odstawiam do ostudzenia. 
Przygotowuję foremki na babeczki. Wysmarowuje je masłem. Wyciągnięte z zamrażalnika ciasto dzielę na pół. Jedną porcją wykładam wszystkie foremki (mi wyszło 12), nakłuwam ciasto widelcem. Tak przygotowane wkładam do piekarnika nagrzanego do 190 stopni na 10 minut. Wyjmuję i studzę. Do tak przygotowanych babeczek nakładam masę dżemową. Babeczki zamykam drugą porcją ciasta. Nakłuwam widelcem i znów wkładam do piekarnika, na około 15 minut.
Oczywiście nadzienie może mieć różne inne smaki, wg. waszego widzimisię.




wtorek, 17 czerwca 2014

Wiosenne porządki trwają latem - tarta ze szparagami

Na wpis mam tyle czasu ile trwa program mojej zmywarki. Dzień w domu sprawia, że wiele spraw jest do nadrobienia. W wielu kątach piętrzy się sterty niepotrzebnych rzeczy. Nie wiem jak to się dzieje, ale jestem zbieraczem, co gorsza jeszcze większym "chomikiem" jest T. więc razem tworzymy w domu niezłe składowisko przeróżnych rzeczy, które na pewno się przydadzą. Aż się boje co będzie jeśli przyjdzie nam się gdzieś przeprowadzać, na razie nam to nie grozi.

Ostatnio jednak stwierdziłam, że czas pozbyć się wielu niezbędnych, a jednak nikomu niepotrzebnych rzeczy. Do śmieci poleciała fura przeterminowanych kosmetyków i urodoniezbędnych przydasiów. Trzy torby moich ciuchów oddałam, okazało się, że w domu są nawet książki, których nie chcemy mieć. Wciąż jednak jest szuflada, którą regularnie omijam. Już sama nie wiem co w niej jest, czyli na pewno nic potrzebnego. Jak pomyślę dłużej to okaże się, że cała komoda z tą szufladą mogłaby opuścić nasz lokal. Tymczasem stoi i zajmuje miejsce.

Z zasady nie pozbywam się skarbów z kuchni, trzymam kubeczki, talerzyki, półmiski i miseczki, wiele różnych naczynek o dziwnych kształtach i funkcjach. Ostatnio okazało się, że form do tarty o średnicy 23 cm mam trzy: metalową, szklaną i ceramiczną.
Czas więc ją wykorzystać i nadrobić zaległości szparagowe.

Tarta ze szparagami
Ciasto:
200 gramów mąki
100 gramów masła
1 jajko
pół łyżeczki soli
Farsz:
pęczek białych szparagów - obranych i zblanszowanych, a potem zahartowanych w zimnej wodzie
zielone: u mnie garść natki pietruszki, garść koperku, garść szczypiorku czosnkowego
2 jajka
3 łyżki śmietanki 30%
3 łyżki śmietany - u mnie 16% (śmietanę można dać jednego rodzaju - ja wykańczałam resztki z lodówki)
120-130 gramów serka mascarpone

Wszystkie składniki ciasta dokładnie połączyć, jeśli potrzeba można dodać łyżeczkę wody. Gotowe ciasto owinąć folią spożywczą i wstawić na 30 minut do lodówki. Następnie wyjąć i wyłożyć nim formę do pieczenia tarty. Nakłuć widelcem, by podczas pieczenia ciasto nie wstało. Formę włożyć do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Piec około 15 minut.

W salaterce wymieszać jajka ze śmietaną i serkiem (serek jest dość zwarty ale chwila cierpliwości i efekt osiągnięty). Dodać zioła, doprawić solą i pieprzem. Dorzucić przygotowane wcześniej szparagi, pokrojone w około 2 centymetrowe kawałki. Wszystko dokładnie wymieszać.

Gdy spód tarty jest już podpieczony przygotowaną masę wylać na niego równomiernie. Wstawić znów do piekarnika - temperatura 180 stopni - czas 20-25 minut.  



sobota, 3 maja 2014

Risotto na zimny maj

1 maja jeszcze było słońce, jeszcze miałam tysiące pomysłów na spędzenie długiego weekendu i nadzieję, że nie sprawdzą się prognozy pogody. Już czwartkowy wieczór przyniósł bardzo zimny spacer, po cudownej kolacji w towarzystwie dwóch uroczych, praskich dam. Kaskrut zachwycił nas swoimi smakami i serwowanymi na talerzach formami. Ja stwierdziłam, że jednak lubię gazpacho, a M. przyznała, że mordowała łososia przez całe swoje życie. Ale, że recenzent kulinarny ze mnie marny polecam wybrać się tam na kolację i ocenić samemu. Ja zostałam oszołomiona smakami.

Piątek upłynął mi pod znakiem gotowania, za to w sobotę wykonałam kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Ułożyłam książki. Nie wiem ile ich mamy, ale raczej setki niż dziesiątki. Kiedyś porwałam się na iście karkołomne zadanie ułożenia ich zgodnie z kolorami grzbietów - w efekcie powstała tęczowa ściana, a okazało się, że wcale nie jest trudno odnaleźć wyszukiwane pozycje. Dziś postawiłam jednak na segregowanie trochę innym kluczem. A w międzyczasie dojadałam risotto.


W ten sposób powstało kilka półek z albumami z historii sztuki, oddzielna półka o historii muzyki i kina, kilka z pozycjami varsavianistycznymi, literaturą bułgarską i lekturami związanymi z Bałkanami, fantastyką, kryminałami, półka wydawnictwa Czarne, jest też miejsce na klasykę, lektury "do czytania", słowniki, satyrę, publicystykę. Oddzielne pół półki mają książki o mafii. Mimo tego pozornego porządku myślę, że niektórzy autorzy mogliby się na mnie obrazić za sąsiedztwo w jakim stoją, na szczęście o tym nie wiedzą.

Wszyscy na Stalowej uwielbiamy książki, często kupujemy nowe pozycje. Jednak od jakiegoś czasu zdajemy sobie sprawę, że każda z nich zajmuje kolejne centymetry na naszych półkach - a tych już nie mamy. Nienawidzimy pozbywać się książek, nigdy ich nie wyrzucamy. Tym razem około 30-40 lektur wyjdzie z naszego domu. Mimo że jednogłośnie zdecydowaliśmy o ich losie, to jakoś mi jednak żal, choć wiem, że to konieczne. Marna ze mnie minimalistka...



Risotto ze szparagami i suszonymi pomidorami
pęczek zielonych szparagów
300 gramów krótkiego ryżu arborio
2 łyżeczki masła
1 średnia cebula - mogą być też dwie szalotki
około 0,5 litra bulionu
szklanka białego wytrawnego wina
2 łyżki serka mascarpone
10 suszonych pomidorów z zalewy oliwnej
pieprz
szczypiorek czosnkowy

Umytym szparagom odłamuję zdrewniałe końcówki, końcówki obieram delikatnie obieraczką do warzyw. Kroję na około 2 centymetrowe kawałki, główki szparagów zostawiam oddzielnie. Wstawiam w garnku wodę, którą lekko solę.  Gdy woda osiągnie temperaturę wrzenia wrzucam korpusy szparagów, po dwóch minutach wrzucam tam też główki - całość blanszuję jeszcze 1,5 minuty. Wyławiam szparagi łyżką cedzakową, wrzucam je do zimnej wody. Odcedzam. Wody z gotowania nie wylewam.

W garnku o grubym dnie rozgrzewam łyżkę masła. Podsmażam na nim cebulę pokrojoną w drobną kostkę. Dodaję suchy ryż, mieszam, czekam aż ryż będzie szklisty. Dodaję połowę przygotowanego bulionu. Cały czas mieszam. Gdy ryż wchłonie wodę, dodaje kolejną porcję. Później zamiast bulionu dolewam wino. Gdy ryż cały czas jest twardy korzystam z wody, w której gotowały się szparagi. Suszone pomidory kroję w kostkę, siekam szczypiorek. Gdy ryż osiągnie właściwą konsystencję dodaje serek mascarpone, pomidory, szczypiorek i szparagi. Wszystko dokładnie mieszam, dodaję pieprz do smaku. Można dodać też starty parmezan (u mnie skończył się kilka miesięcy temu i wciąż zapominam kupić).

Risotto ze szparagami można zrobić też w innej konfiguracji: Risotto ze szparagami i kurczakiem - dziś w tym przepisie polecam wymienić kostkę rosołową na bulion domowej roboty.



środa, 30 kwietnia 2014

"Zapach truskawek. Rodzinne opowieści" Anna Włodarczyk - recenzja absolutnie nieobiektywna

... no bo i jaka miałaby być, skoro jest zupełnie moja.

Pewnie nie wiecie, ale Anna Włodarczyk, autorka bloga Strawberries from Poland, jest winna powstania bloga W kuchni na Stalowej. A było to tak: bardzo dawno temu, kiedy kuchnia na Stalowej nie była jeszcze kuchnią na Stalowej, Anna zostawiła komentarz pod jedynym wpisem na blogu, który założyłam wtedy jeszcze z moim nie mężem. Tamten blog nigdy nie doczekał się kontynuacji, za to ja po lekturze truskawkowego bloga, uznałam, że taki kulinarny świat to coś dla mnie. Po przeprowadzce na Stalową założyłam bloga, od tamtego czasu piszę i regularnie odwiedzam Truskawki. Można więc uznać Anię za pramatkę W kuchni na Stalowej.

Całkiem niedawno, Anna ogłosiła, że wydaje książkę (długo trzymała to w tajemnicy) w dodatku w moim ulubionym wydawnictwie Czarne. Nie mogłam doczekać się dnia premiery, internetowa sprzedaż przedpremierowa mnie nie interesowała, bo lubię kupować książki od kogoś.
W pewną sobotę okazało się, że Czarne sprzedaje swoje książki w Stacji Muranów. Ryzykując spóźnienie na dyżur do pracy, bez wahania pobiegłam na stoisko, po Truskawki i antologię reportażu.


I tak zaczęłam swoją przygodę z "Zapachem truskawek". Muszę przyznać, że nawet wybór przygotowany przez Mariusza Szczygła, nie wzbudził we mnie takich emocji. 
Teoretycznie nic mnie z Anią nie łączy, nie urodziłam się w Łodzi, nie mieszkam w Gdańsku, nie mam sióstr, jestem od niej 3 lata starsza, a prawo to dla mnie czarna magia. Jednak truskawkowy blog sprawia, że czuję nić porozumienia, a lektura książki Anny Włodarczyk tylko to potwierdziła.

"Zapach truskawek" to opowieść rodzinna, o bardzo konkretnej rodzinie. Poznajemy wielu jej członków, prababcię, babcie i dziadka autorki, mamę, ciotki i wujków, kuzynów, siostry, przyjaciółki, dawne i dzisiejsze miłości. Momentalnie wciągnęłam się w lukrowane opowieści i gorzkie strony tej historii. Choć mogłoby się wydawać, że autorka Truskawek prowadzi życie mlekiem i miodem płynące, to ta książka opowiada też o sprawach niełatwych, tajemnicach, które ma każda rodzina.

Jeśli miałabym jednym słowem określić tę książkę z pewnością nazwałabym ją kobiecą, na szczęście mam trochę więcej słów do wykorzystania. Kobiecość widoczna jest na każdej stronie, gdy Anna chce być królewną z marcepana, gdy w święta ona, jej siostry, mama, ciotki i babcia opanowują kuchnię, gdy jadą na wyprawę w rodzinne strony babci.

Mogłabym też powiedzieć, że to książka kulinarna. Przypuszczam, że bez smaku, zapachu i kuchennego stołu by jej nie było. To sezonowość, gra tu pierwsze skrzypce. Lektura podzielona jest na cztery części, ich tytuły to nazwy pór roku, a każda z nich zawiera historie związane właśnie z nimi. Jest tu opowieść o wiosennej miejskiej ogrodniczce, letnich wakacjach u dziadków i szalonych piknikach  z pieczonym kurczakiem w roli głównej, jesienna szarlotka i szkolne symulowanie chorób oraz zimowe wyprawy nad morze wymieszane z zapachem świątecznych pierniczków. Każdy rozdział zakończony jest przepisem, z których kilka już wypróbowałam. A opowieść o lubczyku skłoniła mnie do kupna jego sadzonki na balkon - co łączy rozdziały "Czosnkowy smak choroby" i "Miejskiego ogrodnika".


"Zapach truskawek" mogę też nazwać pamiętnikiem. Wspomnienia Ani tworzą tę opowieść, jej spojrzenie na świat i kuchnię są bardzo subiektywne. Dodatkowo autorka wpuszcza nas w świat swoich tajemnic, poezji, intymnych relacji i sekretów.

Korzystając z wielu dostępnych słów mogę nazwać tę książkę historyczną, choć są to opowieści silnie tkwiące w dziejach jednej rodziny, to zamiłowanie autorki do starych książek kucharskich zabiera nas w podróż do kuchni początków XX wieku. Cytowane formuły na dania Lucyny Ćwierczakiewicz, Marii Disslowej czy Marii Ochorowicz-Monatowej zdradzają tajniki dawnych izb. Swoje miejsce w "Zapachu truskawek" znalazły też kucharskie poradniki z czasów peerelu, dziś przez wielu już zapomnianych.

Co więc mnie łączy z Anią, oprócz imienia, które wspólnie noszą nasi mężowie, jest to pewnie kobiecość i silna kobieca więź rodzinna, mnóstwo dziecięcych doświadczeń jak np. "myszy za meblościanką", zamiłowanie do prostych smaków i zioła na balkonie/tarasie, z pewnością wiele różnych spraw i kołysanka, którą Ani śpiewała prababcia, a ja ją dziś śpiewam Młodemu: "Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana".

Dla kochających kuchenny stół i opowieści krążące wokół niego "Zapach truskawek. Rodzinne opowieści" Anny Włodarczyk to lektura obowiązkowa. Ja zaś zastanawiam się czy postawić ją wśród książek kucharskich, czy dołączyć na półkę z lekturami z wydawnictwa Czarne.

Aniu, dziękuję za tę podróż.



niedziela, 27 kwietnia 2014

Wiosenny galimatias i wiosenny gulasz

Jak zwykle przyszła nagle. Zawładnęła moimi dniami, sprawiła, że obowiązki domowe spycham na dalszy plan. Chce mi się chodzić po ulicach, grzać buzię w jej promieniach. Gdy wyjeżdżałam na święta na drzewach na Stalowej nie było widać ani jednego listka, wybuchły 21 kwietnia, a dziś cała ulica jest już zielona. Wydłużam powroty z pracy do domu, przyglądam się balkonom sąsiadów, chętniej przystaję na pogawędkę, a i przypadkowych spotkań ze znajomymi na mieście jakoś więcej. Wiosna przyniosła dużo spokoju. Ostatnia zima, choć lekka i dość mokra, wciąż straszyła widmem mrozów i wielkich opadów śniegu. Dziś spokojnie można powiedzieć, że czeka nas bezśnieżny weekend majowy. Może będzie padało, a to oznacza skakanie po kałużach.



W kuchni jedną nogą jeszcze jestem w zimowym nastroju. Na straganach kupuję już nowalijki i rabarbar, ale nie zapominam wciąż o zimowych korzeniowych warzywach znakomitych do gulaszy. Marchewki i papryka wcale nie kłócą mi się ze smakiem wiosny, a gdy dołożyć do tego koperek i boczniaki, wychodzi doskonałe danie na przejście z jednej pory roku w drugą.



Moją teorię potwierdzają redaktorzy KUKBUKa, którzy w ostatnim numerze na Dzień Wagarowicza również polecają gulasz z boczniaków. I choć twierdzą, że w szczególności zainteresuje on absolwentów biochemu, to w moim domu humanistów też się sprawdził. Polecam oba i ten z KUKBUKa, i ten mój poniżej.


Gulasz z boczniaków i warzyw
300 gramów boczniaków
2 marchewki
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 papryka
pęczek koperku
olej
150 ml śmietany kremówki
około 300 ml mleka 
sól
pieprz
woda


Boczniaki lekko myję, kroję na paseczki i wrzucam do miski pełnej mleka. Odstawiam na około 1-2 godziny, albo krócej. Cebulę i czosnek obieram, kroję w kostkę. Obieram też marchewkę, którą kroję w plasterki. Paprykę oczyszczam i kroję w krótkie paseczki. Na patelni rozgrzewam olej, wrzucam cebulę czosnek i marchewkę. Czekam aż warzywa zrobią się szkliste. Dodaję paprykę. Podlewam delikatnie wodą (około połową szklanki), czekam aż ta odparuje. Na drugiej patelni podsmażam boczniaki. Warzywa wrzucam do dużego rondla. Dodaję podduszone grzyby i całość podlewam połową szklanki wody. Duszę pod przykryciem - około 10-15 minut. Dodaję sól, pieprz i ostrożnie śmietanę. Na koniec drobno kroję koperek, wrzucam go do gulaszu tuż przed podaniem.
Podaję sam w miseczce, z kromką chleba lub z różnymi kaszami.




niedziela, 30 marca 2014

Awokado leci na konkurs

 Raczej nie zdarza mi się brać udziału w konkursach. Czasu wiecznie mało, terminy konkursów jakieś krótkie i zupełnie niepokrywające się z moim kalendarzem. Odkąd przyszła wiosna i moje dni zrobiły się jakieś dłuższe i chęci do kreacji nowych smaków jakoś więcej. Przedpołudniowe, weekendowe spacery wydłużają się do późnego popołudnia. Młody po zastrzyku świeżego powietrza śpi po trzy godziny, a ja mam czas na eksperymenty. 

Ten przepis to moja kolejna (udana) próba przekonania się do smaku awokado (pierwsza tu). Połączona z inspiracją sorbetem truskawkowym Ani, dała zadziwiający efekt. Migdały znalazły się w nim, bo fajnie grają z teksturą sorbetu, za to pieprz jest dla tych, którzy lubią igrać ze smakami.



Sorbet z awokado

160 g awokado (u mnie 1 sztuka)
1,5 szklanki wody filtrowanej BRITA
1/3 szklanki brązowego cukru
sok z połówki cytryny
2 łyżki jogurtu naturalnego
1 łyżka śmietany kremówki
3 łyżki płatków migdałowych
wersja dla odważnych - utłuczony w moździerzu lub świeżo mielony czerwony pieprz



Awokado myjemy, kroimy na pół, wyciągamy pestkę. Miąższ wyciągamy łyżeczką do naczynia, w którym można zmiksować wszystkie składniki. Dodajemy sok z połówki cytryny, by awokado nie ściemniało. Miksujemy blenderem. Dodajemy 1,5 szklanki wody filtrowanej BRITA, cukier, jogurt naturalny i śmietankę. Wszystko razem kiksujemy do uzyskania jednolitej masy o kolorze pistacjowym. Można dodać do środka płatki migdałowe lub wykorzystać je dopiero przy serwowaniu. Mieszamy gotową masę i wlewamy do foremek na lody lub dużego pojemnika, z którego sorbet będziemy nakładać łyżką do kokilek deserowych. Wkładamy do zamrażalnika na około 4 godziny. Przed podaniem posypujemy płatkami migdałowymi lub/i mielonym pieprzem.




piątek, 14 marca 2014

Polubić awokado czyli blogerka na chorobowym

Jest prawie cudownie. Prawie, bo w rozkoszowaniu słońcem przeszkadza mi zwolnienie lekarskie Młodego połączone z zakazem wychodzenia z domu. Uzbrajam się w cierpliwość i kreatywność, czasem zaciskam zęby. Pięć dni już za nami, jeszcze 7. To niełatwy czas, ale dzielnie budujemy domki z klocków, wycinamy korony z papieru, rysujemy, lepimy z plasteliny, czytamy i oglądamy telewizję, tak tak ideały z czasów przeddziecięcych już dawno wsadziłam sobie w buty. W innym czasie pewnie poszli byśmy na spacer, na słońce, na wiosenny wiaterek.



Jeśli uda mi się złapać wolną chwilę to kroki kieruję do kuchni, zwłaszcza, że ostatnio goszczą w niej wyjątkowe smakołyki z kooperatywy. Nie wiem czemu tak jest, w kooperatywie zakupy robię już od dwóch lat, ale właśnie teraz uważam, że mogę kupić szałowe produkty. Choremu T. serwuję sok z pomarańczy, Młody wyjada rodzynki, żurawinę i suszone morele. Ja raczę się "owsianką" z płatków żytnich. Pijemy mleko prosto od czerwonej krowy, jemy mozzarellę, skrawki bursztyna pokrojone w paseczki podjadamy do wieczornego piwa. Ze zsiadłego mleka produkuję ser z czarnuszką. Mam też nowy zakwas, prosto z kuchni Psotnych Babek. Nadchodzi czas na domowy chleb. Jest pysznie.



Odżywcze właściwości awokado, a także dostęp do najlepszych z tych owoców (tak mówią kooperanci), sprawiają, że wciąż podejmuję kolejne próby przekonania się do niego. Podoba mi się też jego mniej popularna nazwa: smaczliwka.
Niestety smak awokado kojarzy mi się z mydłem. Nic nie mogłam na to poradzić, aż do dziś. Specjalne podziękowania należą się moim sąsiadkom, w szczególności A. za inspiracje.



Pasta ze smaczliwki z gruszką
1 smaczliwka
150 gramów fety
50 gramów serka białego kremowego
ząbek czosnku
kolorowy pieprz świeżo mielony/tłuczony
gruszka

Awokado kroję na pół, wyciągam pestkę, miąższ wrzucam do miski blendera. Czosnek przeciskam przez praskę, fetę kroję w kostkę lub łamię, dodaję kremowy serek. Blenderem miksuję wszystko na gładką masę o pistacjowym kolorze. Gruszkę myję, kroję na plasterki.
Podaję na bułeczkach lub innym pieczywie. Najpierw pasta, na to kilka plasterków gruszki i posypuję świeżo mielonym kolorowym pieprzem.




Niech was nie zwiodą wiosenne kolory. Podobno jutro wraca szarość i czas kaloszy. Kolorowych snów!

niedziela, 26 stycznia 2014

Jestem mieszczuchem, ale...

Miasto jest żywiołem, w którym dobrze się czuję.
Czasem jednak dopada mnie chęć wyjścia do lasu, do przyrody, nad staw.
Ostatnie doniesienia naukowców mówią, że ludzie mieszkający obok lasu lub innego terenu zielonego są szczęśliwsi. Mało tego są szczęśliwi stale, a radość powodowana awansem czy podwyżką mija po maksymalnie pół roku.
Za lasem wiosną przemawiają kalosze, kałuże i budząca się z zimowego snu przyroda.
Latem: leśne bukiety, cień, zapach żywicy, dzięcioły, jeżyny, jagody i borówki, no i grzyby... choć te to może już jesień.
Leśna jesień to grzyby, kolory i bukiety pełne liści.
Za to zimą las to ciepło, spokój i kubek gorącej herbaty lub wina zaraz po powrocie do domu, zmarznięte nosy.

Las to możliwość obcowania z przyrodą, której tak mało w mieście. Choć w parku Praskim i Skaryszewskim bez problemu można spotkać wiewiórkę i dzięcioła, to jednak nie to samo. Podglądać kopiec mrówek, można tylko w lesie, i tylko na polu obok niego można dojrzeć przemykającego zająca. Mieszkając w mieście nie zrobię nigdy takich zdjęć, a szkoda.
Mimo wszystko nie zamienię miasta na wieś, parków na las - choć czasem wolno mi o nich pomarzyć*.

A dziś marzę i marznę nad pastą rybną.
Pasta rybna
1 wędzona makrela
1/2 średniej cebuli
8 małych korniszonów (takich jak na zdjęciu)
1 łyżka majonezu lub jogurtu naturalnego
pieprz i sól do smaku (ja soli nie dodawałam)

Rybę obieram z ości i skóry, wrzucam do blendera. Dodaję pokrojoną w kosteczkę cebulę i korniszony pokrojone na plasterki. Miksuję. Dodaję łyżkę majonezu lub jogurtu. Doprawiam do smaku. Mieszam jeszcze raz i gotowe. Podaję do chleba razowego.

Pastę można też przygotować nie używając blendera. Wystarczy widelec i drobne pokrojenie cebuli i ogórków.

*świąteczna choinka stoi na balkonie - to mój mały miejski las.

czwartek, 16 stycznia 2014

Ciepłe na zimno i na śnieg. Kurczak w otoczeniu słoikowego sosu

Spadł śnieg. Lekką warstwą pokrył samochody, dachy okolicznych kamienic, jak zwykle pięknie osiadł na akacjach na Stalowej. Wieczorami w moim domu jakby jaśniej. Łuna księżycowego światła odbija się od białych połaci i wpada do wnętrz. Jeszcze wieczorem Warszawa była pokryta białą, zimową kołderką. Rano śnieg pokrywający chodniki stopniał. Po porannej wycieczce na moich butach pozostał tylko biały szlaczek.



Na szczęście, jeszcze wczoraj T. ulepił z Młodym bałwana. Czerwone rumieńce na polikach Młodego - bezcenne.



Ostatnio moja Praga jakby zasnęła, odcięta od reszty świata. W zimowym puchu jest jej do twarzy, jednak, to nie on jest powodem, pewnego letargu, w którym żyjemy. Budowa metra cięgnie się i ciągnie. Nie ułatwia to kulturalnego życia dzielnicy - zamykają się nasze ulubione miejsca kawiarnie i małe sklepy. Boję się banków i przedstawicieli telefonii komórkowych, którzy już pewnie ostrzą zęby, by wynająć lokale tuż obok stacji metra. Nie chcę by ich reklamy, neony i plastikowe wnętrza zalały Stalową, tak jak Targową.

Na szczęście są miejsca, dzięki którym tworzę swoją Pragę i  wcale nie chodzi o to, że bywam tam często. Spacer koło kulinarno-księgarnianej witryny Cafe Melon na Inżynierskiej, spotkanie Marty z Bistro Praga w pobliskiej piekarni, a w wolny dzień Podchmielony u Marty w Chmurach, plotki z panią Wandą z okolicznego warzywniaka czy komentowanie stalowej rzeczywistości z panią Iwoną to elementy mojej codziennej Pragi. I nawet utyskiwanie, że właściciel baru To Się Wytnie znów nie poinformował, że otwiera później, nie przeszkadza nam znów się tam wybrać. Mam nadzieję, że moje miejsca wciąż będą trwać. A puste lokale ożyją fajnym, niekorporacyjnym życiem (proszę mnie nie sprowadzać na ziemię). Ostatnio świetnym przykładem jest kawiarnia Osiem stóp (warto się tam wybrać, bo dzieje się dużo, ale można wpaść choćby na kawę) - okazuje się, że dzieci jej właścicieli mają tego samego pediatrę, co Młody - ot taki mój praski grajdołek.

Po zimowych spacerach ogrzewamy się w kuchni. T. robi wielki dzbanek herbaty, Młody znów rysuje kredkami po lodówce, a ja buszuję w słoikach, w których zamknęłam skarby lata. Już czas na nie.

Kurczak z sosem ze słoika
1/2 słoika sosu pomidorowo-bazyliowego (który robiłam latem) można go zastąpić puszką krojonych pomidorów z bazylią
1/2 kilograma udek z kurczaka (u mnie bez kości)
sól gruboziarnista
pieprz
1/2 łyżeczki wędzonej papryki
łyżka oliwy
Dzień wcześniej przygotowuję mięso - myję je, odcinam zbędne kawałki tłuszczu, nacieram solą, pieprzem, papryką i oliwą. Tak przygotowane wkładam na całą noc do lodówki. Następnego dnia układam udka w żaroodpornych i zalewam słoikowym sosem. Piekarnik nagrzewam do 190 stopni i piekę kurczaka około 80 minut. Po 40 minutach pieczenia zmniejszam temperaturę do 160 stopni. Podaję z połówkami ziemniaków pieczonymi w mundurkach z dodatkiem masła, soli i tymianku.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Poświąteczne zaległości - zupa grzybowa

Ostatnio korzystam z leniwych dni. Przeglądam zawartość szafek w mojej kuchni, odkrywam cudowne niespodzianki, słoiki pełne tajemniczych kasz i mąk. Chyba przyszedł też na mnie czas, by wstawić kolejny zakwas na chleb.

Wieczorami leniwie popijam grzane wino z pomarańczami, zaglądam do książek, na które wiecznie nie mam czasu, odwiedzam wystawy. Zachwycam się światłami Warszawy, choć jest w nich trochę kiczu, to lubię je.




W leniwe dni gotuję zupy. Nadrabiam świąteczne zaległości. W Wigilię serwowałam barszcz z grzybowymi uszkami, tradycyjne danie grudniowych świąt w domu T., dlatego w styczniu gotuję grzybową, tradycyjną zupę w moim domu.

Zupa grzybowa
1,5 litra bulionu warzywnego, poza sezonem świątecznym może być też wywar mięsny
2 cebule
200 gramów suszonych grzybów
sól
pieprz
listek laurowy
2 ziarenka ziela angielskiego

makaron, śmietana i natka pietruszki do podania



Suszone grzyby zalewam wrzątkiem -  po godzinie zaczynam je gotować, aż będą miękkie. Bulion wlewam do garnka, podgrzewam dodaję grzybowy wywar (wraz z grzybami) listek laurowy i ziele angielskie, troszkę soli. Jedna cebulę obieram, kroję na pół i wrzucam do zupy, drugiej nie obieram - w koszulce opalam nad palnikiem aż będzie prawie cała czarna - taką wrzucam do zupy. Zupę gotuję aż cebula będzie miękka. Doprawiam solą i pieprzem. Podaję z makaronem, kleksem śmietany i posiekaną natką pietruszki.



W kuchni na Stalowej

Related Posts with Thumbnails