niedziela, 25 listopada 2012

Wychodzę z domu, bo remont

Sobota była krótka, acz intensywna. Późna pobudka nie sprzyja wychodzeniu z domu, zwłaszcza gdy pogoda średnia. Słońce nie chce wyjść za chmur, lecz doskonałym bodźcem są panowie remontujący chodniki na Stalowej. Od rana z przycinarkami walczyli z krawężnikami. Nie zabrakło również ugniataczek - jakkolwiek się nazywa to urządzenie. Na Stalowej praca wre, może w tym wypadku nie będzie piękniej, ale na pewno będzie wygodniej. Liczne chodnikowe dziury nie sprzyjały spacerom. Tymczasem stwierdziliśmy, że im szybciej wyjdziemy z domu tym lepiej.


Pierwszy punkt naszej wycieczki to Urban Market, bardzo ładna kolorowa impreza. W dodatku pachnąca i w dużej części kulinarna. Nie mogłam oderwać oczu od słoików z przetworami, kaw, herbat, ciast, lizaków, ciasteczek, tortów, ryb, kiełbas, chlebów i wielu innych smakołyków. O tej imprezie nie da się opowiedzieć, tam trzeba być. Kolejna edycja Urban Marketu już wiosną. Może tych kilka zdjęć zachęci kogoś do przyjazdu do Warszawy.






Druga część Urban Market należy do designu, mody, dzieci i ciuchów. Stoisko, które wpadło mi w oko to oczywiście gadżety kuchenne ze sklepu makutra.com - polecam, i książki, oczywiście kulinarne.

Z Urban Marketu pobiegliśmy na Jazdów, niestety to jedna z ostatnich okazji by oglądać tamtejsze domki fińskie. Szkoda, że tak piękne miejsce zniknie z mapy stolicy. Szkoda mieszkańców, ogrodów, przestrzeni.

Ostatnim punktem naszej wycieczki była ulica Polna, dokładnie Okienko, gdzie zjedliśmy podobno najlepsze frytki w Warszawie. Mała porcja 5 zł, duża 8. Wzięliśmy dwie duże i było to dla nas dużo za dużo, choć frytki są wyborne, podawane z różnymi sosami (1 sos 1 zł).

Z resztką frytek w torebce pobiegłam do pracy - muszę dodać, że od kilku dni, dzięki dziewczynom z Melona na Inżynierskiej, podróżuje ze mną "Magazyn Smak". Po Urban Markecie dołączyło do niego "Zwykłe życie" - obie gazety pachną jak dawne pisma. Zapraszają do świata, który lubię, pełnego dobrego jedzenia, wina, spokoju ale to już zupełnie inna historia... może na kolejny wpis.

p.s. wyleciało mi z głowy. Wieczorem po pracy, skoczyliśmy jeszcze w kilka miejsc. Między innymi na zimne nóżki i bułkę z pieczarkami do Starej Pragi - lubię fajne miejsca niedaleko Stalowej.


środa, 14 listopada 2012

Mam i ja

 Na Stalowej ruszyły roboty. Mam pod domem piękną latarnię. W dodatku na Stalowej wymieniają chodnik. Zaczęli dopiero, więc za bardzo nie mogę chwalić, ale już coś się dzieje. Dobrze. Powoli powoli i może ta jedna z najładniejszych ulic w Warszawie odzyska dawny blask. A teraz na szybko bułki drożdżowe, póki Młody śpi.

Nie wiem jak to się stało, ale wszyscy na około pieką drożdżówki z masą orzechową, od Doroty z Moich Wypieków - więc piekę i ja. Na przepis trafiłam w brulionie z przepisami i postępowałam wg instrukcji cuda.wianki, nie byłabym sobą gdybym czegoś nie dodała, albo o czymś zapomniała.
Drożdżówki z masą orzechową - 10 sztuk, ale można zrobić więcej mniejszych.
zaczyn:
15 g świeżych drożdży
100 ml mleka
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka mąki pszennej

ciasto:
2,5 szklanki mąki pszennej
60 ml mleka
1 jajko
2 łyżki roztopionego i ostudzonego masła
2,5 łyżki cukru
szczypta soli

nadzienie:
230 g zmielonych orzechów włoskich (albo pekan)
100 g śmietanki kremówki - dałam 30% śmietanę
 90 g jasnego brązowego cukru

dodatkowo: 1 jajko do posmarowania wierzchu bułek - ja pominęłam

Ważne, żeby wszystkie składniki naszykować wcześniej by miały temperaturę pokojową.
Do miseczki rozkruszam drożdże i mieszam je z cukrem, aż się rozpuszczą. Dodaję mąkę i wlewam mleko. Mieszam i odstawiam do wyrośnięcia na około 20-30 minut.
Mąkę wsypuję do dużej miski. Dodaję sól, cukier, jajko i przygotowany zaczyn. Dolewam rozpuszczone wystudzone masło i mieszam drewnianą łyżką. Następnie ciasto wyrabiam rękami - jakieś 5-10 minut, jeśli bardzo mocno klei się do rąk, to podsypuję mąką. Formuję kulę ciasta, przykrywam ściereczką i odstawiam w ciepłe miejsce na 2 godziny (a nawet 2,5) aby wyrosło - fajnie jak podwoi swoją objętość.

Pół dnia łuskałam orzechy włoskie, bo częściowo trafiały prosto do brzucha na nie do miski. Można oczywiście kupić już łuskane (pewnie następnym razem tak zrobię). Obrane orzechy mielę w maszynce do mięsa. Do takiej orzechowej masy dodaję śmietanę i cukier. Mieszam.
Wyrośnięte ciasto chwilkę wyrabiam i dzielę na pół. Każdą z części dzielę na 5 mniejszych.
Malutkie części ciast wałkuję na naleśniki, no może trochę grubsze niż naleśniki. Smaruję farszem i zwijam w rurkę. Po czym składam na pół. Przecinam wzdłuż  na pół, ale zostawiam z jednej strony nieprzecięty kawałek. Wywijam skrzydełka tak by powstało serce. Na blogu Moje Wypieki znajdziecie dokładną instrukcję.
Dużą blachę smaruję masłem i układam na nim gotowe bułeczki - w dużych odstępach. Można tu posmarować rozbełtanym jajkiem - ja pominęłam. Rozgrzewam piekarnik do 50 stopni i wkładam bułki na 30 minut (można też odstawić w ciepłe miejsce pod ściereczką). Po tym czasie zwiększam temperaturę do 180 stopni i piekę 15-20 minut - na złoto oczywiście. I gotowe.

Podobno od ciepłych drożdżowych bułeczek boli brzuch - ja nie zauważyłam.
Zabrakło mi farszu na 1 drożdżówkę, więc wypełniłam ją dżemem truskawkowym domowej roboty.




Czy ktoś zna inną metodę na zrobienie drożdżówek - jak zawijać ciasto by uzyskać inne kształty?


sobota, 10 listopada 2012

Waw.rzywniak na sobotę i test marchewki

Sobota zaczęła się szybko, jak nigdy. Śniadanie i wymarsz na plac zabaw. Dziś nie musiałam gnać na zakupy, z Młodym kupiliśmy tylko chleb i mleko, a warzywa dostarczył nam Waw.rzywniak. Zamówiłam dwie skrzynki dla mnie i dla E., która mieszka na Bródnie i do niej (jeszcze) nie dowożą.
Dwie osoby dzielnie wniosły kilogramy warzyw na moje czwarte piętro. Muszę przyznać, że miałam wyrzuty sumienia, że mieszkam tak wysoko. Dla kogoś, niewprawionego w codziennych bojach ze 112 schodkami, może to być wyzwanie.

A więc do rzeczy. W piątkowy wieczór dostałam powiadomienie, że skrzynki z warzywami dotrą do mnie między 11 a 13. Trochę się spóźniły, ale nie było to dla mnie, akurat dziś, najmniejszym problemem. A w dodatku dostałam przeprosinową bazylię.

W wielkim pudle znalazłam:
1 kalafiora (waga ponad 1 kg)
2 kalarepki (1 kg)
1/2 dyni (80 dkg)
2 jabłka (0,5 kg)
2 gruszki (45 dkg)
3 marchewki - a raczej marchewy (1 kg)
4 buraki (45 dkg)
ziemniaki (1,5 kg)

Wszystko ważyłam na domowej wadze elektronicznej. Skrzynka E. była minimalnie inna - miała jedną kalarepkę, a za to kilka sztuk czerwonej cebuli.

Koszt jednej skrzynki to 30 zł - już w tym jest transport i wniesienie. Sami możecie ocenić czy to dużo, czy mało (już słyszałam różne opinie). Ja planuję sprawdzić robiąc identyczne zakupy w warzywniaku u mojej ulubionej pani W. i niosąc je sama do domu.

Zaznaczam, że pomysł Waw.rzywniaków bardzo mi się podoba. Dwa posty temu napisałam, że dojadą do mnie ekowarzywa - tu muszę sprostować - w skrzynce nie ma warzyw i owoców z certyfikatami BIO czy innymi cudami. Jednak to produkty z gospodarstw, które Waw.rzywniacy sprawdzili osobiście - ja mam nadzieję, że się starali.

Na wszelki wypadek zrobię test marchewki - mianowicie: marchewka kupiona w warzywniaku pod domem - wytrzymuje około 4-5 dni, później schnie i czernieje, ta z supermarketu (niestety mam kilka takich zakupów na koncie) czernieje i pleśnieje około 3 dniach. Marchewkę od Pana Ziółko mam od dobrych 3 tygodni w domu i dalej jest ładna - trochę wyschła, ale nie na wiór - dalej jest dobra. Test marchewki przejdzie też ta z dzisiejszej skrzynki - zobaczymy.

A oto moja skrzynka


Jestem zadowolona. Widzę, że warzywa są świeże. Buraki nie są zeschnięte. Liście kalafiora i kalarepki są jędrne. Owoce nie są poobijane. Przyszła mi do głowy myśl, że może dynię wolałabym dostać całą, wtedy mogła by dłużej poleżeć. Jednak nie upieram się.
Jeśli ktoś ma ochotę na takie zakupy tu jest profil na fb, gdzie znajdziecie wszystkie pomocne informacje

A w Warszawie owoce wciąż na drzewach - te na Polu Mokotowskim.







środa, 7 listopada 2012

Wieczorne umilacze

Cisza.

To coś, co wieczorem lubię najbardziej. Gaszę zbędne światła. Czasem uciekam do kuchni, na chwilę jedną, drugą... Czasem na pół, żeby jeszcze wykorzystać pęd dnia i zrobić to, czego nie udało się zrobić za dnia. W listopadzie wieczór to już noc. Wyraźny księżyc świeci na niebie, na pewno świecą się latarnie (choć muszę przyznać, że Stalowa ostatnio została zaniedbana przez jasność - jednak wszystko wskazuje na to, że i ciemność wyjdzie jej na zdrowie). Miasto jeszcze żyje, choć jakby ciszej, więcej słyszę wiatru.
Podobno wieczorem nie należy pić kawy, podobno pobudza i trudno zasnąć. Jestem ostatnią osobą, która ma problemy z zasypianiem, mimo to sięgam po kubek herbaty, dziś z sokiem malinowym, wczoraj z tym z pigwy.

Lodówka.

Nieważne czy pełna czy hula w niej wiatr, na pewno coś w niej znajdę. Wyjem suszone pomidory albo ogórki kiszone, może kawałek wiejskiej kiełbasy. Podobno wieczorem nie należy się objadać, podobno gorzej się śpi, rzadko hołduję tej zasadzie, jedzenie jest przecież takie przyjemne.
Ostatnio we własnej lodówce znalazłam ciasto francuskie i kawałki serów. W koszyku z owocami leżały gruszki. Do tego zestawu dołączyła też żurawina.

Gruszki z serem na cieście francuskim
porcja dla 2 osób
pół gotowego ciasta francuskiego (kupuję w lidlu)
2 obrane gruszki, u mnie konferencje, dość twarde
około 50 g sera gorgonzola
około 50 g sera typu Camembert
4 łyżeczki żurawiny


Ciasto francuskie kroję na dość duże 4 prostokąty. Zawijam boczki każdego z nich. Ser kruszę i kroję na plasterki, układam na cieście francuskim. Na ser kładę połówkę (na każdy kawałek) gruszki. A w miejsce gniazda nasiennego wkładam łyżeczkę żurawiny. I do piekarnika. Na około 190 stopni. Czas pieczenia myślę, że 15-20 minut. Aż ciasto francuskie będzie złote. Smacznego.


Książka.

Nie mogę napisać, że towarzyszy mi od zawsze. Jako dziecko nie lubiłam czytać, przekonałam się dopiero, gdy w ręce wpadły mi "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa", chyba miałam 10 lat. Dziś nie rozstaję się z książkami. Wsiadam w tramwaj na Stalowej i czytam. Podobno wieczorami czyta się najlepiej - coś w tym jest. Mój mąż ostatnio podniósł moją torbę, z którą codziennie jadę do pracy. Chyba jej waga zainspirowała go do urodzinowego prezentu. Nie, nie dostałam książek. Wraz z przyjaciółmi T. wręczył mi wynalazek z dziedziny nowych technologii - kindla. Tak, wiem, że to nie to samo co papier, kartki, zapach książki, ale argument wagowy jest na plus. Jadąc do pracy wiozę ze sobą kilka powieści o wadze kilku deko.

Podobno, na tym urządzeniu można też czytać blogi (może ktoś wie jak to zrobić?). Jeszcze się go uczę i oswajam z nim. Początki mamy całkiem niezłe, choć zdjęcie zrobiłam, jak był wyłączony, nie otworzyłam książki.


Kolorowych snów! Ja zaczynam mój wieczór.

wtorek, 6 listopada 2012

Zwolnienie i zupa z bakłażanów

Nie wiem czy wiecie, ale jak ma się dzieci to wychodząc do pracy można nawet wypocząć. Tymczasem zapalenie oskrzeli, które się nie wiem skąd przyplątało, sprawia, że przez najbliższe dni nie wypocznę, bo do pracy nie pójdę. Nie wypocznę podwójnie, bo nawet z Młodym na spacer nie pójdę, co sprawi, że będziemy siedzieć w domu we dwoje non-stop. Tak więc oby do soboty  (dobroduszna doktor zgodziła się, bym wtedy już wyszła z domu - to taka wzmianka, jakby ktoś ode mnie z pracy czytał - pozdrowienia ślę, pracusie).

Zwolnienie jest też doskonałą okazją na nadrobienie zaległości na blogu. Tym wpisem przekraczam zaklętą dziewiętnastkę (ilość wpisów na blogu w zeszłym roku).



Już jakiś czas temu miałam opowiedzieć o cośrodowych zakupach pod fortecą. Na ulicy Zakroczymskiej 12 stoi forteca, mieści się w niej restauracja o takiej samej nazwie. A co środę, pod główne wejście podjeżdżają dwa wielkie samochody pod sufit zapakowane warzywami. To Pan Ziółko i jego świta.
Zazwyczaj jadę tam z Młodym, potem wracamy na piechotę do domu, bo pojazd Młodego jest zapakowany po brzegi różnymi warzywami i nie mam sił wnieść go do tramwaju. Niestety nie mam też zdjęć skrzynek i skrzyń, które ustawione są równiutko pod kolorowymi namiotami, ale naprawdę nie sposób przeoczyć tego warzywniaka.

W środy pod fortecą pachnie samym dobrem. Sałaty, zioła, pomidory, czosnek, cebula, dynie, patisony, bakłażany, cukinia...kolorowe marchewki, kalafiory - tam można znaleźć wszystko, w zależności od sezonu.



Dodatkowy atut to uprawa organiczna. Wszystkie warzywa są właśnie w ten sposób hodowane. Wreszcie dostaję marchewki o fikuśnych kształtach, w dodatku całe w piachu. Ze spokojnym sumieniem mogę kupić dwa kilo, bo nie psują się po 3 dniach od zakupu - jak te równe pomarańczowe patyczki, które zazwyczaj dostajemy w warzywniakach.



Czasem jednak środę spędzam w pracy (lub choruję w domu) i nici z ekowarzyw od Pana Ziółko. Na szczęście znalazł się ktoś, kto ekowarzywa przywiezie prosto do mojego domu to: Waw.rzywniak - a więcej o tej inicjatywie możecie przeczytać TU. Szczerze mówiąc nie wiem czy już powinnam ich chwalić, bo pierwsza dostawa przybędzie do mnie dopiero w sobotę.

A z tych bakłażanów powstała zupa, której podstawą był przepis Jamiego Olivera o nazwie Zupa z bakłażana, fasoli i sera ricotta. Moja wersja troszkę inna:
Zupa z bakłażana fasoli i sera feta
140 gram fasoli moczonej całą noc
2 duże bakłażany
łyżka oliwy z oliwek
ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
kawałeczek papryczki chili
trochę posiekanej bazylii i pietruszki
sól
pieprz
300 ml bulionu warzywnego lub mięsnego
ser ala feta - taki z kartonika.

Namoczoną fasolę trzeba odsączyć i zalać w garnku wodą. Ugotować do miękkości czyli trzeba gotować prawie godzinę (tu ślę pozdrowienia dla Brata). W tym czasie bakłażany należy umyć i nakłuć nożem. Całe wstawić do piekarnika na 40 minut w temperaturze 200-220 stopni.

Do garnka wlewamy oliwę, podgrzewamy, do niej wrzucamy czosnek, chili, bazylię i pietruszkę. Gdy bakłażany się upieką trzeba je przekroić na pół i wyjąć cały środek i dodać go do ziół i oliwy. Do tego dodać ugotowaną fasolę i bulion. Gotować 15-20 minut i doprawić. Połowę takiej zupy odlewamy i miksujemy na krem. Następnie wlewamy z powrotem do głównego garnka. Ja przed podaniem posypałam fetą, ricotta wydała mi się zbyt delikatna.

Zupa nie jest zbyt fotogeniczna za to jest pyszna.




niedziela, 14 października 2012

Szybko, szybko...


 na nic nigdy nie ma czasu... Weekend to jedyna okazja na wpis na bloga, wszystko dzieje się szybko, dni mi uciekają, biegną, a ja mam za zadanie je dogonić i wykrzesać z nich cokolwiek się da. A gdyby tak zwolnić... nie rzucać się w wir wydarzeń, nie martwić na zapas, nie myśleć, że świat się zawali jeśli to...jeśli tamto. Gdy zwalniam czas się rozciąga, trochę nie dużo, ale jednak. Chowam pod poduszkę myśli spędzające mi sen z powiek, odkładam na jutro sprawy, których i tak nie załatwię dziś. Nie przejmuję się sprawami, jakie dziś i tak nie mają znaczenia. Pomyślę o tym jutro.


 Jak już wszystko poodkładam to znikam w kuchni. Czasem to znikanie średnio mi wychodzi, gdyż dzielny dwulatek i tak wypatrzy, że coś jest na rzeczy i koniecznie chce się włączyć do zabawy, np. wysypując kakao z pudełka, na siebie, podłogę i wszystko, co znalazło się w najbliższej okolicy. Kto w takiej sytuacji trzyma kakao w proszku na dolnej półce jednej z dolnych kuchennych szafek? - ja, tak ja.
Jest też czas, gdy Młody śpi, wtedy znikanie jest jakby bardziej skuteczne. Piekarnik można włączyć bez problemu - pakuję wtedy do niego najwięcej jak się da.

Tym razem powstała focaccia. A właściwie dwie, gdyż nie mogłam się zdecydować na dodatki.


Focacia
20 gram drożdży (świeżych)
300 ml ciepłej wody
1 łyżeczka cukru
1/2 kg mąki + kilka łyżek
1- 2 łyżeczki soli
1/2 szklanki oliwy z oliwek + kilka łyzek
garść ziół

zielone oliwki
czerwona cebula
papryka


Drożdże wrzuciłam do miseczki. Rozkruszyłam. Dodałam 125 ml ciepłej wody i 1 łyżeczkę cukru i 3 łyżki mąki. Wymieszałam wszystko razem i odstawiłam w ciepłe miejsce na 20 minut. W małym rondelku podgrzałam oliwę z oliwek, dodałam do niej garść pokrojonych świeżych ziół. Odstawiłam do ostygnięcia. Resztę mąki wsypałam do miski, dodałam sól i dwie łyżki oliwy z ziołami. Jak zaczyn drożdżowy "ruszył" dodałam go do reszty składników. Wlałam pozostałą część ciepłej wody. Wszystko wymieszałam mikserem. Odstawiłam ciasto w misce (pod przykryciem) do wyrośnięcia na około 1,5 godziny. W tym czasie, mniej więcej, co 20 minut wyrabiałam ciasto. Po tym czasie polałam ciasto połową przygotowanej oliwy z ziołami. A następnie przełożyłam je do wysmarowanych oliwą foremek - u mnie dwie okrągłe o średnicy około 23 centymetrów. Przy formowaniu cista w foremkach może się przydać wałek. Można ciasto lekko rozwałkować na okrągły placek i taki włożyć do formy. Ciasto w formie, przykryte folią spożywczą odstawić do kolejnego rośnięcia na około godzinę. Po tym czasie polać je resztą oliwy z ziołami. Dodatki, w moim przypadku oliwki, papryka i cebula, pokroiłam w cienkie plasterki. Poukładałam na cieście, dobrze jest mocniej je wetknąć by po upieczeniu nie spadły. Focaccie fajnie jest posypać gruboziarnistą solą, ja niestety nie miałam jej w domu. Tak przygotowane ciasto włożyłam do ciepłego piekarnika (około 225 stopni). Piekłam 15-20 minut - ważne żeby ciasto było w złotym kolorze. Focaccia najlepsza jest na ciepło, podana z oliwą. Dodatki można komponować dowolnie.

 A na koniec kolejne podziękowania, tym razem dla praskich forumowych Czarownic (dziękowałam też na moim facebooku, ale wiem, że nie do wszystkich dotarło). A poniżej fotka poglądowa dla ciekawskich.


sobota, 6 października 2012

Między pigwą, durszlakiem i Rzepką

Wieczory na Stalowej potrafią być przyjemne. Turkot tramwajów obija się o fasady budynków, światła mieszkań sąsiadów świecą prosto w moje okna. Czasem przejedzie samochód, czasem motocykl. Ktoś krzyknie lub powie coś szeptem. Znowu ujada pies sąsiadów. Trzaskają drzwi klatki. Drobne kroki kotów unoszą się echem w studni podwórka. Kasztany spadają na asfalt. A krople deszczu obijają się o okna i daszek chroniący mój balkon przed gołębiami.  

To zdjęcie sprzed kilku dni... tygodni... dziś latarnie wyglądają zupełnie inaczej. Dziś jest cieplej od ich światła, choć pada deszcz. Dziś jest trochę dawniej.

W domu pachnie pigwą, przyjechała do mnie z daleka. Część już w słoikach. Sok do herbaty na zimę przypomina o zapachach września, ten malinowy o lecie. Wciąż zamykam aromaty pór roku w słoikach. Szafka pod oknem pęka w szwach, a piwnicy wciąż nie mam, ale wciąż mam na nią szansę.

Czerwony durszlak łypie na mnie swoimi oczami, żąda zagospodarowania. Dziękuję M. jeszcze raz.
Cudnie wygląda z sałatą. Chyba jeszcze lepiej z żółtą pigwą. Do twarzy mu z tym.

Sok z pigwy do herbaty
1 kg pigwy
0,5 kg cukru (więcej lub mniej, jak kto woli)

Pigwę należy dokładnie umyć. Wyciąć gniazda nasienne, pokroić owoce w wąskie półksiężyce. W misce układać warstwami - pigwa, cukier, pigwa, cukier. Przykryć miskę folią spożywczą, odstawić na noc w ciepłe miejsce. Rano przecedzić pigwę przez sito i sok gotowy. Tak przygotowany można powlewać do wyparzonych butelek, słoików i zapasteryzować. Na zimne, deszczowe i mroźne wieczory będzie w sam raz.

Mi się z sokiem udało - bardzo mi pomogła mama T.

Kolejna część pigwy czeka w czerwonym durszlaku. Z Młodym z owoców budujemy wieże i bałwany. W przerwach czytamy "Rzepkę".

środa, 5 września 2012

Na straganie w dzień targowy

W Warszawie, nie na Stalowej i nie na Pradze, a na Żelaznej i na Woli (w dawnej fabryce Norblina) co sobotę odbywa się BioBazar. Na zakupy można się wybrać od 8 do 16. Pomyślałam, że skorzystam z wolnego przedpołudnia i wraz z Młodym odwiedzimy to miejsce. Wyposażeni w drugie śniadanie pojechaliśmy na zakupy. Z góry założyłam, że dużo nie kupujemy, tylko trochę, na spróbowanie. 

Gdy dotarliśmy na miejsce przywitała nas bardzo miła atmosfera i tony warzyw, owoców, soków, serów, ciast, chlebów i niezliczonych smakołyków. Oczopląsów można było dostać. 

Jajka 0 ominęłam, bo takie kupuję z Mazur. Maliny, dynie, cukinie odpuściłam, bo w tej kwestii zaopatruję się w kooperatywie. Ryby odpadły, bo na środę (dziś) zaplanowałam zakupy pod fortecą (udane, ale o tym później). Do wózka powędrowały więc: miniogórki, które smakują wcale nie jak ogórki, smakowo są połączeniem ogórka, melona i winogrona. T. ocenił, że świetne by były zamarynowane.



Buraczki, malutkie, które ugotowałam i wraz z serem pleśniowym, majerankiem i oliwą powędrowały ze mną do pracy.


Dwa pudełka jagód amerykańskich - pierwsze pudełko zjedliśmy z Młodym podczas zakupów. Pani na stoisku oferowała dwa rodzaje tych jagód - bardziej i mniej słodkie. Cudny smak (wzięliśmy słodsze).

Kupiłam też po kawałku 2 serów z Holandii. Dla T. z kminkiem (którego ja nie znoszę, i nawet nie mam go w domu) i dla mnie - z bazylią. Oba zrobiły furorę i podbiły nasze serca.


Kupiłam bataty, by zrobić z nich chipsy, ale chyba trafią do blaszki z innymi warzywami, które poleca mi U. o takie. Prawda, że pięknie wyglądają. Miałam ochotę jeszcze na figi, ale już tylko pustka po nich została, gdy dotarliśmy na stoisko.

i jeszcze pół kilo jabłek-oliwek- małych, o pięknym malinowym kolorze i wspaniałym aromacie. Zatrzymałam się przy stoisku z mięsnym po kawałek surowej kiełbasy i parówki "bez tektury". Na koniec wspaniale upiaszczone rzodkiewki i marchew.

Już prawie wszystko zjedliśmy, jedyne rozczarowanie to rzodkiewki - na 10 sztuk 7 robaczywych, ale przynajmniej wiem, że były eko :)

W drodze powrotnej z BioBazaru wpadliśmy jeszcze na Zielony Jazdów, by wymienić torbę śmieci (butelek pet, kartoników, puszek itp.) na kilka owoców. Nie obyło się też bez bujania w hamaku.

Tak, to była udana sobota. Choć muszę przyznać, że chyba środa ją przebiła. Wkrótce wpis o zakupach pod fortecą.

wtorek, 4 września 2012

Serniki między nocnymi przetworami

Sierpień upływa pod znakiem przetworów. 15 kg pomidorów powędrowało, w różnej postaci, do różnych słoików, słoiczków i buteleczek. Papryka wkrótce pozbędzie się skórki i wskoczy w czosnkowo-oliwną zalewę. Gruszki już gotowe, śliwki czekają na swoją kolej. Obiady robię na szybko, najlepiej w jednym garnku. Śniadania pochłaniam w biegu, między pracą, wizytą w warzywniaku i buszowaniem na kolejnym bazarze. Lubię te sierpniowe dni, mimo że słońce chyli się wcześniej ku zachodowi. Odkrywam czar nocy, ciepłego piekarnika, garnków i garnuszków, w których bulgoczą owocowe i warzywne mikstury. Z kieliszkiem wina w dłoni sięgam po książki kucharskie, zaczytuje się w nich. Nagle wszystkie produkty wydają mi się dostępne, a najtrudniejsze kombinacje kulinarne nie peszą, a stanowią wyzwanie. Jest tyle rzeczy do zrobienia i odkrycia.

W wolnych chwilach piekę tarty i serniki, bo piekarnik i tak ciepły po wyparzanych słoikach.
Serniczki z malinami powstały ot tak. Od dawna marzyły mi się serniczki z Kwestii Smaku w sezonie truskawkowym zabrakło na nie czasu. Truskawki wróciły, ale już tak nie pachną jak w czerwcu, za to sierpniowe maliny są wspaniale aromatyczne.


Serniczki z malinami (przepis na 10 sztuk)
Składniki:
450g sera białego trzykrotnie zmielonego
2 łyżeczki serka mascarpone
80 g pokruszonych kruchych babeczek (mogą to być też pokruszone ciastka digestive, herbatniki)
łyżka masła
2 łyżki mąki
białko
1/2 szklanki cukru
ziarenka z połowy laski wanilii 

Pokruszone babeczki mieszam z rozpuszczonym masłem. Rozgrzewam piekarnik do 180 stopni. Formę do muffinów wykładam papilotkami (miałam tylko 5 papilotek, kolejne 5 miejsc wysmarowałam tylko masłem). Na dno wysypuję pokruszone babeczki z masłem i lekko dociskam. Ser mieszam  z białkiem, mąką i cukrem. Dodaję wanilię. Tak przygotowaną masę nakładam do foremek (można dodać po pół łyżeczki konfitury malinowej). Na wierzchu układam po 3 maliny. Wkładam do piekarnika i od razu zmniejszam temperaturę do 120 stopni. Piekę 25-30 minut.* Ostudziłam i zjadłam.
Można podać z listkiem mięty, posypane płatkami migdałowymi lub z kroplą czekolady. 

Piekąc serniczki ściśle zastosowałam się do wskazówek z załączonego przepisu z Kwestii Smaku - są idealne.

piątek, 31 sierpnia 2012

Dziś nie piszę

Wszyscy piszą, że dziś wstyd jest nie pisać. Mówią, że jest to dzień bloga. Och, uwielbiam blogi (zwłaszcza te kulinarne). Wszystkim blogerom życzę więc wytrwałości, czasu i miliona inspiracji. Wspaniałych , nieustających poszukiwań i odkrywania smaków.


Przepis na serniczki - wkrótce...

środa, 29 sierpnia 2012

Gruszkowe wariacje

Sierpień to czas przetworów. Moja mama patrzy na moje słoiki i się śmieje. Kiwa głową ze zrozumieniem, nawet coś podpowiada, a myśli sobie, co sobie myśli - "Przejdzie jej". Gdy pierwszy raz robiłam przetwory, a wcale nie było to tak dawno temu (nie licząc tych, w których musiałam pomagać będąc dzieckiem) wyglądało to na zwykłą fanaberię. Wtedy zrobiłam konfiturę morelową, przy okazji parząc sobie palce gorącymi połówkami owoców. Skąd miałam przepis? Nie pamiętam, pewnie z "Kuchni polskiej". Dziś w sprawach przetworów raczej sięgam po rodzinne przepisy, zdaję się na własne eksperymenty, przeszukuję blogi w poszukiwaniu inspiracji, bądź "gotowca", który trafi w mój smak.

W żółtej misce zostało mi kilka bielańskich gruszek - to nie są owoce, które mogą się zmarnować, ale ja dojrzałych gruszek nie jadam. Lubię twarde i soczyste owoce, o zielonej skórce. Opracowałam swój własny, rytuał jedzenia gruszek, takich jak lubię. Na miękkie owoce musiałam znaleźć sposób. Gruszki z tymiankiem to połączenie, które gdzieś kołatało się w mojej głowie. W tej konfiguracji miały więc trafić do słoików ich los okazał się jednak inny...

Gruszki z tymiankiem
9 dojrzałych bielańskich gruszek
4-5 świeżych gałązek tymianku
troszkę wody

Gruszki umyłam i obrałam. Pokroiłam w niewielkie kawałki. Wrzuciłam do garnuszka i podlałam niewielką ilością wody. Podsmażałam kilka minut by puściły sok i powoli zamieniały się w gruszkową masę. Dodałam gałązki tymianku. Jeśli ktoś sobie życzy może dodać łyżeczkę lub dwie cukru. Kolejne kroki miały być następujące: wyparzyć słoiki ( w piekarniku, w temperaturze 120 stopni, przez 20 minut), zapakować gruszkowe przetwory do słoików, odwrócić do góry nogami i jeszcze raz do piekarnika na około 25 minut (temperatura bez zmian).


Stało się jednak inaczej... brak koncepcji na obiad dla mnie i Młodego sprawił, że gruszki zjedliśmy z makaronem i jogurtem (może być też śmietana). To taka nasza wersja ryżu z jabłkami i cynamonem :)

czwartek, 23 sierpnia 2012

Bielańska grusza i inne miejskie owoce

Jest jedno drzewo w Warszawie, z którego, co roku, jem gruszki. Rośnie w jednym z bielańskich ogrodów, którego szczęśliwą właścicielką jest moja ciocia B. (pozdrowienia ciociu!)  Nie wiem ile lat ma ta grusza, kto ją posadził i kiedy. Choć wygląda już na staruszkę, niemal co roku wydaje obfity plon. Owoce bombardują taras, alejkę i kawałek dachu domu, cieszą mieszkańców i jego gości, którzy odwiedzając bielański dom dostają torbę przepysznych owoców.

W ostatni weekend odwiedziłam Bielany. Wdrapałyśmy się z ciocią na dach i prosto z gałęzi zbierałyśmy dojrzałe owoce. Torbę gruszek przywiozłam na Stalową.


Myślę, że takich owocowych drzew jest w Warszawie więcej. Na pewno nie brakuje ich na Sadach Żoliborskich, osiedlu mieszkaniowym zaprojektowanym przez Halinę Skibniewską. Ostatnio na moim profilu na facebooku O. chwaliła się, że dzikie jabłka są na Kępie Potockiej.  Na Pradze rośnie kilka morw, w Parku Praskim dzika róża. Miasto też ma swój plon.

Bielańskie gruszki wędrują prosto do brzuchów albo trafiają do słoików. Podzieliłam owoce na dwie części- jedne trafią do tarty, drugie już są w occie. Bielańskie gruszki powędrowały do słoików zgodnie z maminą recepturą, która u nas w domu stosowana jest od lat.

Gruszki w occie
Składniki: proporcje oczywiście można podwoić, a nawet potroić.
twarde gruszki - u mnie około 1,5 kilograma
woda  - 1 litr
cukier - 1 kilogram
ocet - 1 szklanka
goździki

Gruszki myję, obieram, przekrajam na pół (tak, żeby każda z połówek miała połówkę gruszkowego ogonka), wydłubuję gniazda nasienne. Do 1 litra wody wsypuję 1 kg cukru. Zagotowuję. Do takiego syropu wrzucam gruszki. Gotuję około 15 minut, aż owoce zrobią się szkliste. Wyciągam owoce i pakuję do czystych wyparzonych słoików.  Syropu nie wylewam.

2 szklanki syropu zagotowuję ze szklanką octu, dodaję kilka goździków. Gotuję 5 minut i wyławiam goździki (można nie wyławiać, jeśli ktoś lubi bardzo korzenny aromat i nie przeszkadza mu ciemniejszy kolor gruszek). Taką ciepłą octową zalewą zalewam gruszki, które już czekają w słoikach. Zamykam słoiki i stawiam do góry dnem (uwaga słoiki są bardzo gorące).




wtorek, 21 sierpnia 2012

Paprykowe gotowanie

Czasem robię głupie rzeczy. Na przykład część urlopu spędzam przed telewizorem, jednym z wytłumaczeń jest oczywiście urlop, a innym kuchnia. "Hell's kitchen Gordona Ramsay'a" to istne piekło, w tytule programu wcale nie przesadzają. Czasem gotuję coś z książki Ramsay'a "Szef kuchni po godzinach". Gdy oglądam książkę widzę miłego faceta, który ucina sobie pogawędkę z przyjaciółmi przy pięknie zastawionym stole. A w programie jest okropny: wrzeszczy, krzyczy, przeklina i wyzywa... lubię gotować, ale na pewno nie nadaję się do gotowania pod presją ani czasu, ani osoby.

Gotowanie to dla mnie przyjemność, czasem też obowiązek, nie twierdze, że nie. Najbardziej lubię gotowanie dla moich bliskich, lubię też, gdy na kolację czy obiad wpadają goście. Lubię gwar domu, powoli zachodzące słońce i zapachy spod pokrywek moich garnków. Lubię zakupy warzywne. Już podczas zamówień planuję, co ugotuję, innym razem pomysł pojawia się po lekturze książek kucharskich i blogów, a czasem dopiero, gdy stoję nad garnkami.

Warszawę znam dość dobrze, wciąż jednak brakuje mi czasu na odkrycie dobrej masarni czy sklepu rybnego. Warzywa kupuję dzięki kooperatywie lub z pomocą rodziców w moim rodzinnym mieście. Po pomidory do kanapek wyskakuję do warzywniaka do Pani Wandy, czasem na Namysłowską. Jajka przyjeżdżają do mnie z Mazur, od rodziców K. Zioła rosną na balkonie, liczę, że zimą dalej będą rosły w kuchni.

Kiedyś bardzo lubiłam gotować wieczorami, piec ciasto drożdżowe, bułeczki z serem na śniadanie. Noc tworzy niepowtarzalny nastrój, nie pogania. Czasem tęsknię do takich nocnych szaleństw, wtedy zmuszam moje oczy by jednak nie szły spać i spędziły kilka chwil w kuchni na Stalowej.

W sierpniu chyba najlepiej się gotuje. To czas oszałamiajacych zapachów i czas na przetwory, a najlepsze wychodzą nocą. To sezon: śliwek, gruszek, malin, pomidorów, pierwszych jabłek, cukinii, kabaczków, początek dyniowego szaleństwa i papryki.

Papryka na mój rodzinny stół ostatnio powędrowała w wersji nadzianej. Każdy dostał wersję jaką lubi. Dwie papryki były z kaszą, dwie z ryżem.
Nadziewane papryki
Składniki:
4 papryki
1 szklanka ugotowanego ryżu (ryż nie powinien być sypki)
1 szklanka ugotowanej kaszy pęczak
2 szklanki mielonego mięsa (może być trochę mniej)
suszone pomidory
sól
pieprz
zioła - takie, jak kto lubi
Papryki myję odcinam górne części z ogonkami (nie wyrzucam), wyciągam pestki i białe błonki z wnętrza papryki. W jednej misce mieszam ryż z przyprawami i mięsem, w drugiej kaszę, przyprawy i mięso. Na dno papryk wkładam suszone pomidory pokrojone w kostkę, nakładam masę, mięsno-ryżową do 2 papryk, mięsno-kaszową do pozostałych dwóch. Na wierzchu układam suszone pomidory. Zamykam papryki częściami, które odcięłam na początku. Wkładam do piekarnika - temperatura około 180 stopni, czas pieczenia około 50 minut.
W telewizji po "Hell's kitchen Gordona Ramsay'a" leciał program "Perfekcyjna Pani Domu" -  w związku z tym kupiłam nowe klamerki do bielizny :)

środa, 15 sierpnia 2012

Poprawy brak - nocna tarta

Folder o nazwie "kuchnia zdjęcia" krzyczy z mojego pulpitu - pisz! publikuj! ale wakacje rozleniwiają i nic nie pozwala mi wrócić na pisarską/blogową ścieżkę sprzed dwóch lat. Z niechęcią patrze na marne cyferki określające ilość postów w ostatnich miesiącach... o zgrozo, niestety nie tylko w ostatnich miesiącach. Wciąż obiecuję poprawę, i nic nie wychodzi. Tę poprawę obiecuję przede wszystkim samej sobie, bo uwielbiam móc w każdym miejscu mieć pod ręką moje ulubione przepisu (o ile mam dostęp do internetu). Obiecałam przepis na tartę z owocami, mam nadzieję, że wielu z was znalazło ją u Liski, ja zrobiłam ją na tym kruchym cieście, którego zawsze używam do słodkich tart.

Tarta z owocami (sezonowymi)
Ze wszystkich składników zagniotłam ciasto i podpiekłam w temperaturze 180 stopni przez 10 minut.
Na wierzch przygotowałam:
400 g owoców  - jagody, biała porzeczka, czarna porzeczka, maliny, morele pokrojone w ósemki
2 jajka
100 ml śmietany 30%
50 g mąki
100 g cukru pudru

Na lekko podpieczony spód wysypałam owoce (można też je fajnie poukładać). Jajka, śmietankę, mąkę i cukier zmiksowałam razem. Wstawiłam całość do piekarnika na około 45 minut. Piekłam na kolor. Ciasto było pyszne!



Pieczeniu aury dodała nocna burza :)


A za to na śniadania jadamy teraz pomidory... w różnych wersjach. Bardzo lubię sierpniowe pomidory.

sobota, 14 lipca 2012

Gdy Stalowa błyszczy

Nie muszę chyba mówić, że uważam Stalową za jedną z najładniejszych ulic w Warszawie. Lubię ją o każdej porze roku, jak deszcz i śnieg, i upał. Lubię podlewać warzywa na balkonie, lubię, gdy na chodniku robi się kałuża, z wody, którą Młody wychlapuje z basenu. Lubię sąsiadów, nawet tych, których nie lubię, cieszy mnie to, że są. Lubię ją też jako pamiątkę po dawnej Warszawie, mimo że w bólach odzyskuje dawny blask. Za brak blasku też ją lubię. Za swojskość. Lubię mówić "Dzień dobry" pani I. ze sklepu na dole, i jej mężowi też. Kłaniać się fryzjerce i pani z naprzeciwka. Lubię jej mikroświat.

Bardzo, bardzo lubię Stalową jak grzmi i błyska. Dziś tylko pada, ale w ostatni weekend było cudnie, o tak:


Lubię kominy Stalowej.
W takie noce, jak ta w zeszłym tygodniu, piecze się najlepiej. A rano na stole stała - tarta z owocami - przepis wkrótce...

W kuchni na Stalowej

Related Posts with Thumbnails