niedziela, 28 lutego 2010

Praskie rozmaitości i biscotti

Niedziela przywitała mnie pięknym słońcem wyglądającym zza zasłonki. Poranny telefon od sąsiadów i wyprawa na giełdę. Tonęliśmy w błocie, ale było bardzo przyjemnie. Można tam kupić niemal wszystko - ciuchy, lakiery do paznokci, antyki, chemię z Niemiec i suszone kalmary z Ukrainy, książki, filmy, gazety, włoski makaron - tak wyglądają praskie rozmaitości.

Kupiłam kaczkę do wanny (małą, żółtą, z czerwonym dzióbkiem) i dzbanek na mleko lub konwalie - już nie mogę się ich doczekać. Była 10 rano i cały dzień mieliśmy przed sobą.

Po powrocie do domu śniadanie i kawa, z gośćmi, którzy leniwie otwierali oczy po naszym powrocie z bazarku. Twarożek ze śmietaną solą i ziołami prowansalskimi. Do tego czerwona papryka i biała rzodkiew. Świeży chleb orkiszowy z piekarni na 11 Listopada. Jeszcze nie dojrzałam do upieczenia własnego. Bacznie przyglądam się wszelkim pieczonym chlebom... może już niedługo.

Miałam dziś nie piec ciasta. Miałam, miałam i co, i nie wyszło. Ciasto to może nie jest - ale pieczone i deserowe owszem.

Podaję przepis na małą porcję biscotti z morelami i czekoladą - następnym razem, będę robiła x2.Składniki:
1 szklanka mąki
1/2 szklanki cukru (dałam trochę mniej)
1 jajko
1/5 kostki masła - rozpuszczone
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 szklanki pokrojonych suszonych moreli
5 pokruszonych kosteczek czekolady - tyle miałam w domu mlecznej czekolady Wedla
Wszystkie składniki zagniatam razem, na końcu dodaję morele i czekoladę. Formuję chlebek długości około 25 cm - dość płaski. Piekę około 20 minut w temperaturze około 200 stopni. Wyciągam z piekarnika i studzę około 15 minut (w tym czasie nałożyłam i zjadłam pomidorówkę). Kroję na kromeczki szerokości ok. 1 - 1,5 cm. Układam płasko na blasze piekę 15 minut (temp. 200 stopni) z jednej strony, przekładam ciasteczka na drugi bok i piekę drugie 15 minut. Wyciągam by ostygły. Później ostudzone można zapakować do słoika - mi się chyba nie uda. Właśnie zajadam je z mlekiem. Wyszło mi 12 ciasteczek - można robić troszkę mniejsze.

Chciałam dodać, że do dzisiejszych wypieków zainspirował mnie wpis na blogu Twoje & Moje. Dziękuję bardzo.

sobota, 27 lutego 2010

Gruba, grubsza, najgrubsza - ale z sercem

Tytuł trochę o mnie, a trochę o bułeczkach, które piekłam wczoraj wieczorem. Część została od razu wpałaszowana, druga została na rano. Na śniadanie do kawy były bardzo dobre.
A moje bułeczki drożdżowe powstały po kilku zmianach w przepisie z Kwestii Smaku na brioszki truskawkowe.

Podaję przepis, na bułeczki drożdżowe z dżemem truskawkowym - dokładnie tak jak robiłam - poniżej poprawki do przepisu, które dziś bym uwzględniła.

Składniki:
2,5 szklanki mąki
0,5 szklanki cukru
150 ml mleka
1 łyżeczka soli
2 łyżki masła - rozpuszczone
1 jajko (ewentualnie drugie do posmarowania bułeczek podczas pieczenia)
5 dag drożdży świeżych
słoik dżemu truskawkowego

Z drożdży i cukry robię rozczyn (mieszam razem w miseczce, aż się zrobi brązowa maź )- odstawiam w ciepłe miejsce na 10 minut. Pozostałe składniki mieszam razem, dodaję drożdżowy rozczyn. Mieszam i zagniatam tak długo, aż ciasto będzie odchodziło od rąk i miski. Formuję kulę. Przykrywam ściereczką i odstawiam w ciepłe miejsce, aby podwoiło swą objętość. Po tym czasie dzielę na 8 części, każdą z nich formuję w kuleczki i wałkuję na płaski naleśnik grubości 4-5 milimetrów. Smaruję dżemem - zawijam jak naleśnik - w rurkę. Rurkę składam na pół i przecinam prawie całą od strony zgięcia. Rozkładam ciasto tworząc kształt serca. Dokładny film jak to zrobić podaje Asia na Kwestii Smaku. Układam na pergaminie na blaszce do pieczenia. Czekam około 30 minut, aż bułeczki troszkę wyrosną. Wkładam do piekarnika na 180 stopni na 10-15 minut. Przed pieczeniem można posmarować bułeczki jajkiem, żeby się ładnie rumieniły, u mnie zrumieniły się i bez jajka.

A teraz o tych bułeczkach i poprawkach do nich. Bo one wyszły bardzo grubaśne. Spokojnie zamiast 8 bułeczek mogłam zrobić 16 - malutkich i kształtnych. Nie posypywałam cukrem, bo dżem i cukier w nich sprawiły, że były wystarczająco słodkie. Pomyślałam też, że następnym razem spróbuję zrobić z serkiem lub budyniem. Dam znać oczywiście co mi wyszło.

Zamieszczone zdjęcie - komórkowe, ale dopiero ładuję baterię do aparatu.

A na Stalowej spokój. Jeden z moich sąsiadów od rana kołysze się pod bramą. Inni wypełzają ze swoich domów na spacery i po zakupy. A ja zabieram się za robienie obiadu.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Wiosna, ach to ty!

Zapachniało, zajaśniało wiosna, ach to ty...

Już prawie się od niej odzwyczaiłam. Powoli, z pewną dozą nieśmiałości pozbywam się zimowych ubrań. Wyciągnęłam wiosenne szaliki i staram się nie używać rękawiczek - iście bohatersko to brzmi. Najważniejsze, że po Stalowej idę suchą stopą - nie zauważam wcale, a wcale brudnych resztek po hałdach śniegu.

Pachnie wiosną. A u mnie w kuchni pachnie murzynek - z przepisu Izy ode mnie z pracy. Jeśli wyjdzie, to dam znać jak się go robi. A dziś tarta z kurczakiem. Chciałam, żeby było dietetycznie i nietłusto, ze względu na jedną z czytelniczek, siostrę mej sąsiadki. Ale sama nie wiem czy tak wyszło. Przepis prawie bez smażenia.

Składniki na tartę średnicy około 22 cm (dla 2 osób i jednej w drodze):
Ciasto:
1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka soli
6 łyżek masła (około 90 gram)
5 łyżek zimnej wody

Farsz:
pierś kurczaka
1 pora
2 jajka
1 łyżka śmietany
vegeta
sól
pieprz
trochę startego żółtego sera lub parmezanu do posypania po wierzchu.

Ciasto robię zagniatając razem wszystkie składniki - wkładam do formy. Ciasto pokrywa mi spód i boki formy do tarty. Wkładam do piekarnika - piekę jakieś 15 minut - aż się lekko zarumieni.
Farsz - pierś kurczaka gotuję w wodzie z dodatkiem vegety. Ugotowanego wyciągam i kroję w kostkę. Wody po gotowaniu nie wylewam. Porę myję i kroję w krążki, podsmażam na patelni z dodatkiem soli i pieprzu. Mieszam kurczaka i porę. Taki farsz wysypuję na podpieczone ciasto tarty. W miseczce mieszam jajka, śmietanę, sól i pieprz oraz troszeczkę (2-3 łyżki) wody z vegetą, w której gotował się kurczak. Taki "sos" wylewam równomiernie na farsz. Posypuję żółtym serem lub parmezanem lub nie posypuję. Wkładam do piekarnika na 5 - 10 minut. I już.

To smaczny obiad był. Został mi jeszcze kawałek. W tym tygodniu już powinnam mieć aparat. Wszystkie zdjęcia wstawione do tej pory, były robione komórką niestety. Ach, same dobre wiadomości tej wiosny...

sobota, 20 lutego 2010

Rybka lubi pływać

Podobno rybka lubi pływać. Ja nie - a przynajmniej nie w pełnym rynsztunku (kozaki, kurtka) na własnej ulicy. Śnieg się rozpuszcza, po soplach ani śladu. To ogromny plus. Wszędzie woda - znaczy wiosna tuż tuż. Tylko ja tonę w kałużach. Ale skoro wiosna to narzekać nie będę.

A skoro rybka lubi to niech sobie pływa w te mokre dni. Dwa dni temu wyciągnęła rybę z zamrażalnika. Cztery nieduże płaty soli. Miałam je zrobić za chwilę, a że mi trochę zeszło z tą chwilką to poprosiłam męża, żeby je wczoraj delikatnie obtoczył w mące i usmażył. Tak się też stało.

W mojej lodówce zagościła smażona ryba.
Dziś 4 płaty soli postanowiłam zapiec z parmezanem.
Składniki:
4 usmażone płaty soli (tylko z solą i mąką, bez jajka)
Korzystając z przepisu Ani:
1/4 szklanki bułki tartej
1/4 szklanki tartego parmezanu (chodzi o zachowani proporcji bułki i parmezanu)
troszkę oliwy
Solę włożyłam do żaroodpornego naczynia, skropiłam oliwą. Bułkę tartą wymieszałam z parmezanem i taką masę nałożyłam na ryby. Z wierzchu też trochę pokropiłam oliwą. Wstawiłam do piekarnika na 10 minut. Wyszła super chrupiąca.

Myślę, że to samo można zrobić z surową czy świeżo rozmrożoną rybą. Tylko po prostu dłużej piec. Następnym razem przetestuję.
A ryba dawnym zwyczajem musi być podawana z kapustą kiszoną - tak się też u mnie stało. No i frytki.

wtorek, 16 lutego 2010

Stalowa ścieżka zdrowia

Dziś do domu wróciłam wściekła. Stalową opanowały sople - tysiące, miliony, miliardy sopli. Już nie ma miejsca dla ludzi - chyba, że na tej istnej "ścieżce zdrowia" przygotowanej przez naturę i pośrednio nas samych.

Wychodząc rano z domu i wracając po pracy mam do wyboru dwie drogi: pierwsza - środkiem ulicy, razem z tramwajami, druga - po czymś, co kiedyś można było nazwać chodnikiem - między ogromną pryzmą śniegu a fasadami budynków, gdzie nad głowami wiszą wspomniane girlandy sopli. Ostatnio mam chyba więcej szczęścia niż rozumu, bo wychodzę z domu i nie oberwałam jakimś lśniącym kawałkiem lodu.

Pani Monika z warszawskiej straży miejskiej poinformowała mnie, że jeśli zarządcy/administratorzy/właściciele nieruchomości zabezpieczyli teren (czytaj rozciągnęli plastikowe taśmy i napisali tabliczki "uwaga sople") to problemu nie ma.

Po powrocie do domu wzięłam się więc za gniecenie i wałkowanie. Gniotłam gniotłam i wygniotłam Pieczone rosyjskie pirożki z przepisu Agaty.

Robiłam tylko z farszem serowo-ziemniaczanym, bo na groch z kapustą trzeba by było za długo czekać, a ja musiałam wyładować złość. Wyszło pysznie.

poniedziałek, 15 lutego 2010

#1

W domu na Stalowej nie mieszka zbyt wielu amatorów zup. Dlatego zupy je się tu dwie, zupę #2 (porową) już prezentowałam. Czas na moją ulubioną zupę #1- pomidorową.

Składniki:
Bulion ugotowany na włoszczyźnie i 2 kurzych skrzydełkach z dodatkiem vegety (ja gotuję na 4 skrzydełkach aby później część bulionu zamrozić i mieć do przygotowania kolejnych zup)
Puszka pomidorów krojonych bez skórki
3 łyżki koncentratu pomidorowego
3 łyżki śmietany 12%
łyżeczka cukru
sól
pieprz

Gotuję bulion w garnku. Wyciągamy skrzydełka i warzywa (u mnie skrzydełka studzę dla kotów a z warzyw robię sałatkę jarzynową). Przez sitko przecieram pomidory z puszki bezpośrednio do rosołu. Nie gotuję. Mam początek zupy.W miseczce mieszam koncentrat pomidorowy i śmietanę, rozrabiam z łyżką wazową zupy. Wlewam do garnka. Jeśli ktoś lubi możne dodać więcej śmietany. Przyprawiam solą, pieprzem i cukrem. Podawać z makaronem i natką pietruszki.

Zupa ta błyskawicznie znika z garnka, jestem tu pierwszą winną tego stanu rzeczy (mój mąż przoduje w jedzeniu zupy #2). Inne zupy raczej się u nas w domu nie pojawiają. Choć na różnych blogach znalazłam wiele pomysłów, które chciałabym wypróbować. Może już wkrótce.

sobota, 13 lutego 2010

Malowane na talerzach

Znajduję przepis - wyśmienity, oczami wyobraźni maluję danie na moich białych talerzach. Czuję unoszący się aromat. Wyimaginowaną łyżką dorzucam ostatnie składniki przepisu.... i koniec. Koniec bo znowu w domu brakuje produktów, a za oknem zimowa szaruga.

Zacznę od początku - jakiś czas temu na blogu Moniki L. znalazłam przepis na polędwicę duszoną w winie. Postanowiwszy ją kiedyś przygotować link wrzuciłam do zakładek. Dziś sprzątając w zakładkach zdecydowałam, że na obiad to i tylko to. Ciąg dalszy historii jest już znany. Okazało się, że w domu brak polędwicy wołowej, sosu pomidorowego i czerwonego wina. Nici więc z wypróbowania przepisu Moniki.
Trzeba sobie radzić. W przepisie Moniki dokonałam kilku zmian i proszę oto efekty:

Składniki:
500 g pokrojonego mięsa gulaszowego
1 cebula
3 marchewki
1 pietruszka
kilka suszonych pomidorów
3 łyżki koncentratu pomidorowego
pół szklanki białego wina
natka pietruszki
olej do smażenia
sól
pieprz

Potrzebne są: patelnia, garnek i coś do mieszania. Mięso podsmażam na oleju na patelni. Dodaję pokrojoną w kostkę cebulę. Dodaję pokrojone w paseczki suszone pomidory, podlewam 1/4 szklanki białego wina. Duszę 10 minut. Wszystko przekładam do garnka. Dolewam troszkę wody i resztę wina - duszę na małym palniku. Na patelnię po mięsie wrzucam pokrojone w plasterki marchewkę i pietruszkę - podsmażam. Dolewam troszkę wody i dodaję koncentrat pomidorowy. Doprawiam solą i pieprzem. Warzywa z sosem przerzucam do garnka z mięsem. Doprawiam. Posypuję pokrojoną natką pietruszki. Mięso powinno być mięciutkie.

Podaję z ziemniakami w mundurkach pieczonymi z masłem i solą w piekarniku.Obiad został wymalowany. Myślę, że i kolory się udały.

piątek, 12 lutego 2010

Tłusty w czwartek

Pączki wyszły. Ale wcale nie jest to łatwa sprawa. Najważniejsze jednak jest to, że pączkowi goście dopisali.
Z pączkami to jest tak:

Składniki:
1kg mąki (dałam tortową Szymanowską)
10 dag świeżych drożdży
6-8 żółtek (ruskim targiem dałam 7)
1 jajko
10 dag masła (pół kostki)
2-3 łyżki cukru
2 szklanki mleka
szczypta soli
100 ml wódki lub rumu (można eksperymentować z innymi alkoholami)
konfitura do nadziewania
1 kg smalcu do smażenia (5 kostek) - smalec można zastąpić olejem

Do miski wrzucam pokruszone drożdże, które rozrabiam z cukrem. Dodaję 6 łyżek mąki i szklankę mleka - wszystko dokładnie mieszam, po czym odstawiam by urosło. Czekam aż rozczyn podwoi objętość.

Gdy rozczyn sobie rośnie rozpuszczam masło i odstawiam do ostudzenia. Jajko, żółtka ucieram ze szczyptą soli. Mąkę przesiewam do miski.

Do miski z mąką dodaję: utarte jajko z żółtkami i szczyptą soli, szklankę mleka, alkohol, wyrośnięty rozczyn - wszystko mieszam. Wyrabiać trzeba tak długo, aż ciasto przestanie się lepić do rąk i miski. Do tego celu zatrudniłam męża. To najbardziej męcząca część robienia pączków. Letnie masło wgniatam w prawie już wyrobione ciasto. Ciasto formuję w kulkę i odstawiam do wyrośnięcia.

Gdy ciasto podwoi swą objętość dzielę je na części (2-3) i rozwałkowuję po kolei na placek grubości 1,5 cm. Kroję kwadraty, na środek każdego z nich kładę malutką łyżeczkę konfitury. Kwadraty zlepiam w kuleczki. Układam na tacy sklejeniami do dołu. Kuleczki trochę rosną, a ja w tym czasie rozpuszczam smalec w garnku. Małym kawałkiem ciasta sprawdzam czy jest gorący. Smażę pączki wrzucając je na gorący smalec - w smalcu smażą się tak długo, aż osiągną kolor taki jak posiadają pączki cukiernicze. Wyjmuję je z garnka łyżką cedzakową na pergamin, aby obciekły. Przekładam na talerz i posypuję cukrem pudrem.
Uff...


Napracowałam się - choć było to bardzo przyjemne zajęcie to jednak zapach gorącego smalcu nie należy do moich ulubionych. Co zadziwiające w ogóle nie czuć go w pączkach...


A za zdjęcie dziękuję Natalii, która obfotografowała moje paczki, które dostała do domu.

wtorek, 9 lutego 2010

Nic nie smakuje...

Gdy dopada choroba to nic nie smakuje. Nie cieszy skrzący się śnieg - padający w środku nocy. Nie bawią zdjęcia z ostatnich wakacji. A plączące się pod nogami koty wkurzają. I Stalowa traci swoje barwy.

Wieszam więc obrazki w kuchni, żeby zakryć szarość dnia. Nikomu nie chce się umyć naczyń. Szukam przepisu na pączki, bo w czwartek goście - może ktoś poleci? może...

czwartek, 4 lutego 2010

Pora na pora

Kilka dni wolnych, a za oknem odwilż. Wczoraj panowie z administracji strącali sople. W słońcu mieniły się prześlicznie, ale też były ogromnym zagrożeniem dla przechodzących w pobliżu mojej kamienicy. Pospadały więc - taki los. Może jak sople spadają z dachów to znaczy, że idzie wiosna...

Na obiad zupa#2 - porowo-serowa z mięsem mielonym. (Numer 1 to pomidorowa - o niej wkrótce).

Składniki:
1/2 l esencjonalnego bulionu (używam warzywno-drobiowego, który gotuję raz na jakiś czas i mrożę w plastikowych pojemnikach)
1 duża lub 2 mniejsze pory*
serek topiony - śmietankowy lub kremowy - dla tych, którzy lubią bardziej kremowo - dwa serki
30 dkg mielonego mięsa (rodzaj dowolny - polecam drób)
serek topiony w plasterkach
3 łyżki śmietany 12% (dla chętnych)
łyżeczka oleju
sól
pieprz

Mięso lekko podsmażam na patelni. W tym czasie gotuję (lub rozmrażam) wywar - rozrabiam go z wodą - do smaku. Umytą porę kroję na plasterki - delikatnie gniotę dłonią ze szczyptą soli.

Podsmażone mięso wrzucam do bulionu, dodaję pokrojoną porę. Łyżką wazową odlewam do miseczki trochę zupy, bez mięsa i pory, rozrabiam w niej serek/ki - aby powstała gładka, bezgrudkowa masa. Wlewam ją do zupy. Dosalam i pieprzę do smaku. Czasem dokładam 3 łyżki śmietany (wcześniej rozrobionej w miseczce), żeby zupa była bardziej delikatna. Podaję w miseczkach. Przed podaniem, po nalaniu do miseczek, na wierzch każdej porcji kładę plasterek sera topionego w plasterkach, który powoli się rozpuszcza.

Do zupy można podać świeżą albo podpieczoną bagietkę.

* mój mąż zawsze w odniesieniu do tego warzywa używa formy żeńskiej - przyjęła się... znowu

Moja kuchnia

Moja kuchnia to kuchnia młoda - moja jest dopiero od kilku miesięcy, odkąd kupiliśmy mieszkanie na warszawskiej Pradze. Ale moja kuchnia to również kuchnia stara, bardzo stara - gdyż wybudowali ją, razem z całą kamienicą, na początku XX wieku.

Moja młoda kuchnia ma więc około 100 lat. Obok tosterów i mikserów jest w niej stare drewniane, wysokie okno, dziś pomalowane na zielono, a pod oknem "lodówka" - szafka, która kiedyś służyła mieszkańcom tej kamienicy za lodówkę, gdyż posiada ona nawiew z zewnątrz. Widok z kuchni - balkon na którym trzymamy rowery, kilka ścian i okien sąsiadów, a jak sie dobrze wychylić to można zobaczyć kasztany rosnące na podwórzu naszej kamienicy. Przez zielone okno mojej kuchni czasem do jej wnętrza wpadają promienie słoneczne, dziś niestety straszą sople zwisające z rynny.

W koszu na parapecie - warzywa i owoce - ziemniaki, brokuły, kalafior, brukselka, ananas, cebula mandarynki, pomarańcze, sałata, pory, pomidory, marchewki, cykoria, kiwi, grejpfruty. Przy kaloryferze stoi miska z ciastem na bułeczki. Trochę późne to śniadanie...


W kuchni na Stalowej

Related Posts with Thumbnails